15 maja 2013 roku, decyzją NSA, po blisko 25-letnich staraniach i walkach w sądach, bezprawnie zrabowany w 1945 roku Dwór na Woli Zręczyckiej pod Krakowem, został przekazany z powrotem rodzinie-spadkobiercom jego budowniczych i dawnych właścicieli.
Tego dnia postanowiliśmy porzucić całe swoje dotychczasowe życie i poświęcić się przywróceniu i zachowaniu pamięci o tym niezwykłym miejscu. Dwór i należace do niego obiekty przez dziesiątki lat rządów PRL zostały doszczętnie rozrabowane oraz zniszczone przebudową i rozbiórką. Mozolnie dokonujemy rewitalizacji tego miejsca, by uczynić go lokalnym centrum kulturotwórczym i turystycznym. Na terenie obiektu działa już Muzeum Dwór Feillów oraz agroturystyka. Klikając w zakładki, zapoznacie się z naszą ofertą.
Jest to opowieść o czasach dawnych i tych współczesnych, o naszych zmaganiach z materią, zarówno zabytkową, jak i tą żywą, o stosunkach z urzędami i sąsiadami. Jest to blog o życiu, do którego serdecznie Was zapraszamy.

środa, 24 grudnia 2014

Nasze Święta.

Pytacie mnie drogą prywatną, czy spędzamy te Święta we Dworze na Woli, czy jeszcze w Zapuście. Te Święta spędzamy jeszcze w nie naszym już domu w Zapuście. Żegnamy się ze wszystkimi kątami, przywołujemy piękne wspomnienia, które były naszym udziałem przez ostatnie 13 lat. Na zimę trudno było się przeprowadzać zarówno nam do pustego Dworu, jak i nowym właścicielom w nieznane. Przeprowadzamy się na wiosnę wraz z pierwszymi promieniami słońca.

W tym roku, jak rzadko, zachciało się nam choinki. Zazwyczaj robimy stroiki z gałęzi bzu, na którym wieszamy bombki. Teraz, ni z gruszki, ni z pietruszki, postanowiliśmy kupić w leśniczówce niewielkie drzewko. Atmosfera zdenerwowania, spowodowana stanem zdrowia, oraz cały trudny rok jakoś nie sprzyjał mi, by jak zawsze skupić się na wystroju świątecznym. Skromniutkie stroiki powstały dosłownie na 5 minut przed wigilijną kolacją.







Życzę moim czytelnikom tego samego, co sobie. Magicznych Świąt pełnych refleksji, spędzonych z najukochańszymi osobami. Spokoju i miłości w sercu, uciszenia myśli w głowie (szczególnie tych pesymistycznych rodzących lęki związane z przyszłością).

Niech Nowy Rok przyniesie nam wszystkim nadzieję na piękniejsze jutro. Niech będzie pełen inspiracji, niech spełnią się Wam i nam marzenia, ale nie wszystkie, abyśmy mogli realizować się w przyszłych latach.

sobota, 6 grudnia 2014

Z wizytą w Muzeum Lotnictwa Polskiego.

Zaległości zrobiły mi się ogromne w opisywaniu naszych wycieczek, które miały miejsce podczas letniego pobytu na Woli. Wrócę jeszcze do lipca, mimo że mamy już grudzień. Jakże miło przy tych chłodach wspomina się upalne dni, choć wtedy nieźle nam słońce dało w kość.

Po opisanych wcześniej (tu tu) wizytach w regionalnych okolicznych muzeach, po trudnym poniedziałku spędzonym w małopolskim WUOZ-ie, we wtorek wybraliśmy się wraz z sąsiadami do Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. Padałam już na pysk i nie miałam za bardzo ochoty na kolejną wycieczkę, ale warto było skorzystać z okazji. Był to dzień z darmowym wejściem, to po pierwsze, a po drugie- ważniejsze, Chłop jest pasjonatem tego typu klimatów. Ja mam wiele zainteresowań (czasami twierdzę, że zdecydowanie za dużo), ale akurat sprawy związane z militariami nie należą do moich ulubionych. Pomyślałam sobie, że dam radę. Pewnie zobaczę ze trzy samoloty, bo cóż wielkiego może być w Polskich muzeach? 
Muszę przyznać ze wstydem, że wykazałam się ignorancją i nieznajomością rzeczy. Muzeum Lotnictwa Polskiego jest ogromne, samolotów jest tam około miliona, a ja po 3 godzinach zaczęłam jęczeć i prawie płakać, jak małe dziecko, że chcę do domuuuuu… do mamyyyyy… Większość czasu zatem spędziłam na ławeczce przy kultowym ponoć Junkersie zastanawiając się, jak do licha takie cudo z blachy falistej, z której buduje się hangary i garaże, mogło latać?


Chłop był przeszczęśliwy. Oddaję mu zatem klawiaturę, by sam podzielił się swoimi wrażeniami.




Przede wszystkim wdzięczny jestem naszym sąsiadom, Monice i Wojtkowi, ponieważ dzięki nim możliwy był wyjazd do muzeum w czasie naszego pobytu. [bo Chłopu nie chciało się kółkiem kręcić, he he- przypis Riannon, no dobrze, już się nie wtrącam :-)]

Muzeum zajmuje teren dawnego lotniska powstałego jeszcze w czasach austrowęgierskich. Przed wojną było ważnym wojskowym obiektem. Zbiory gromadzone od lat 60 tych ubiegłego wieku są obecnie jednymi z najciekawszych na świecie. Znajdują się tu prawdziwe unikaty, wiele muzealiów jest jedynymi zachowanymi egzemplarzami na świecie. Obok popularnych niegdyś w strefie wpływów ZSRR konstrukcji radzieckich, w dużej części pochodzenia wojskowego, możemy zobaczyć maszyny produkcji amerykańskiej z tego samego okresu z bardzo ciekawą historią. Otóż zostały one zdobyte przez stronę komunistyczną w czasie wojny w Wietnamie. Dla Wietnamczyków ale chyba tez dla Rosjan, stanowiły one tak zaawansowaną technologię, że zdobycze przesłano w celu badań do Polski. I właśnie tę niegdyś tajemnicę, możemy dotknąć w Krakowie. 

Duże zainteresowanie, zwłaszcza wśród gości zza zachodniej granicy, budzi wymieniony na początku trzysilnikowy Junkers, jedna z najbardziej rozpoznawalnych konstrukcji II wojny światowej. Egzemplarz jest naprawdę dobrze zachowany, wygląda na kompletny.
















Unikalną na skalę światową grupą eksponatów są samoloty z czasów I wojny światowej. Niestety, są niekompletne, ponieważ wyzwalający ziemie zachodnie czerwonoarmiści spalili od nich skrzydła. Kadłuby i osprzęt trafiły bezpośrednio w ręce Polaków, podczas gdy wagony, na których znajdowały się skrzydła, wpadły w ręce Armii Czerwonej. Na ich przykładzie widać, od jakich rozwiązań i materiałów (głównie drewno i tkanina) rozpoczęła się ewolucja maszyn latających.














Specjalne miejsce zajmuje kolekcja silników lotniczych. Znajdziemy tu konstrukcje od początków lotnictwa do najbardziej zaawansowanych nowoczesnych silników. Dla mnie interesujące były prototypy i konstrukcje eksperymentalne, np. niemieckie silniki odrzutowe z okresu II wojny światowej, czy też samolotowe silniki diesla z lat 20/30 ubiegłego wieku. Poza tym, na co zwróciła uwagę Monika, same formy kształty i bryły tych eksponatów są ciekawe. Tak więc silnikownia może być interesującym miejscem nie tylko dla miłośników techniki, ale i sztuki.





Wycieczka do muzeum lotnictwa zajęła cały dzień, a i tak nie zobaczyłem wszystkiego. Tego muzeum nie można w pełni zwiedzić i poznać w ciągu jednego dnia, dlatego też z pewnością wrócę tam i to nie raz.

Pozdrawiam
Chłop

niedziela, 30 listopada 2014

Krakowiacy i górale.

Spór pomiędzy krakowiakami i góralami sięga jeszcze czasów króla Ćwieczka. Nikt nie zna jego początków, choć próbuje się doszukiwać jego genezy i jakiejś tam logiki.  W przeszłości może i był on uzasadniony, ponieważ im bliżej ośrodka miejskiego ludzie mieszkali, tym mieli lepszy dostęp do edukacji, kultury, czy dóbr konsumpcyjnych. Górale, którzy mieszkali dalej od Krakowa mieli więc kompleksy, które sobie uwalniali w sporze z „krakowiakami”, natomiast mieszkający bliżej miejskiego ośrodka lub w jego centrum góralami pogardzali, jako nieokrzesanymi chamami. Coś, co można usprawiedliwić sto lat temu, dziś wydaje się dla mnie nie do pojęcia.

źródło obrazka: 
http://www.galerialiber.pl/spoleczenstwo/537/Krakowiacy-i-Gorale.html


Urodziłam się i wychowałam we Wrocławiu, w mieście, które po wojnie było zasiedlone nowymi mieszkańcami pochodzącymi dosłownie z każdego zakątka naszego kraju. Nie jest prawdą, że osiedlono tam tylko ludzi z byłych kresów Rzeczypospolitej. Przykładem jest moja rodzina. Mój ojciec to beskidzki góral (tak, ja też wracam w swoje genetyczne okolice), a mama pochodzi ze wschodniej wielkopolski. Nigdy w życiu nikt nie uczył mnie, że ktoś urodzony i wychowany w innym niż ja zakątku kraju jest gorszy. Z tym problemem spotkałam się dopiero na studiach, gdzie poznałam osoby z różnych części kraju o złym względem siebie nastawieniu.  Wtedy i dziś był to dla mnie szok. Wyrażę się o tym dobitnie. Kierowanie się idiotycznymi stereotypami względem ludzi i ich pochodzenia to dla mnie coś obrzydliwego. To wyraz umysłowej ciasnoty, prymitywizmu, zaściankowości i zwykłej  głupoty.
Tylko dlatego, że podczas sprzedaży domu przewinęło się przez mój dom sporo rodzin z Warszawy z głupimi pomysłami na życie (lub bez pomysłu) mam uważać każdego Warszawiaka za debila? Coś tu chyba jest nie tak.

Niestety, tych kilka miesięcy życia w zawieszeniu, pomiędzy domami, uświadomiło mi, że na własnym podwórku też nie unikniemy sporu pomiędzy „krakowiakami” i „góralami”. Bardzo prawdopodobne, że rozszerzy się on i na nas, jako obcych, w dodatku jeszcze „Niemców”, bo urodzonych na byłych niemieckich terenach. Niejedna osoba przestrzegała nas przed tym mówiąc, że dla lokalnej społeczności nigdy nie będziemy „swoi”. Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi. Z ludźmi o ciasnych umysłach nie zamierzamy się zadawać i nie będziemy się nigdzie na siłę wpychać. W naszej małej wsi, czy raczej w przysiółku, jest spory odsetek osiedleńców, z którymi znajdziemy wspólny język. Zdarzają się też niestety i konfliktowi „górale”.

A było to tak. Po 1945 roku tereny należące do dworu były państwowe, czyli jak to w naszym kraju bywa- niczyje. Nie wiem, jaka tam była polityka dotycząca korzystania z tych zielonych terenów, w każdym razie miejscowi byli przyzwyczajeni, że gospodarza nie ma, zatem hulaj dusza. Po odzyskaniu dworu wraz z pięcioma hektarami ziemi, sąsiad W. zwrócił się do nas z prośbą o udostępnienie terenu pod koniki. Nie widzieliśmy żadnego problemu, ponieważ póki co z tych terenów sami nie korzystamy. Kiedy tylko dowiedział się o tym sąsiad J., zaczęły się kłopoty. Okazało się, że sąsiad J. ma krowę (nikt jej wprawdzie na oczy nie widział, ale chyba rzeczywiście ma, tylko trzyma w stajni non stop) i rzekomo korzystał z trawy, a teraz zostało mu to uniemożliwione. Do sąsiada J. nie dociera, że sąsiad W. zgodził się na korzystanie z kawałka terenu dla owej krowy. Nie dociera, ponieważ spór nie toczy się o pożywienie dla krowy, tylko o to, że to właśnie sąsiadowi W., pochodzącemu z miasta, udostępniliśmy teren na wyłączność, a nie sąsiadowi J. Do sąsiada J. co gorsza nie dociera też to, że to właściciel terenu decyduje o tym, kto będzie korzystał z podległego mu obszaru, a nie sąsiad J. Wiele się słyszało i czytało o zaciętych, ciasnych umysłowo chłopkach, ale dopiero pierwszy raz spotykam się oko w oko z tym problemem. Aby być sprawiedliwym, na razie spotykam się jedynie z tym ucho w ucho, ponieważ tak regularnie co miesiąc sąsiad J. dostaje ataku i wydzwania do nas lżąc w najobrzydliwszych słowach sąsiada W. Ręce opadają, a uszy więdną.

Chłop twierdzi, że jak tylko się ostatecznie przeprowadzimy i będziemy stale na miejscu, sprawy się unormują i wszystko przycichnie. Ja jestem pesymistką, Moim zdaniem spór się rozszerzy, a nienawiść rozleje na nas, jako na obcych, bo zabraliśmy mu „jego własność”, z której korzystał przez całe swoje dotychczasowe życie, albo przynajmniej mógł w każdej chwili skorzystać.

sobota, 15 listopada 2014

Ludzie bezdomni i ich mokre sny.

I słowo ciałem się stało. Wybaczcie biblijną inwokację, ale  okazja jest ku temu wielka i zaprawdę godna. Podpisaliśmy wreszcie akt notarialny sprzedaży domu w Zapuście, co uczyniło nas ludźmi chwilowo bezdomnymi, gdyż już u siebie nie mieszkamy, a z drugiej strony jeszcze u siebie, czyli we Dworze Feillów, nie mieszkamy. Jeśli z dnia na dzień stajesz się osobą bezdomną, to nie pozostaje nic innego, jak urżnąć się na tę okoliczność, co też uczyniliśmy przy pomocy jakiegoś lidlowskiego Bordeaux. To, że dziś nie zdradzamy objawów „dnia następnego” świadczy, że wino nie było zbyt kiepskiej jakości.

Ostatni rok był dla nas dosyć trudny i stresujący. Jeśli nałożyć na to moje stałe genetyczne lęki i wrodzony pesymizm, powstaje mieszanka wybuchowa, która skumulowała się w dniu podpisania aktu notarialnego. W tym celu udaliśmy się do Wrocławia, przy okazji zahaczając o mieszkanie moich rodziców, gdzie oczekiwały na nas skarby zamknięte w słoiczkach. 


Kolejny raz załamuję ręce nad samą sobą, że przetwory wożę z Wrocławia na wieś, zamiast płody wsi rozwozić po wielkim mieście. Nic to, w Małopolsce zamierzam się ogarnąć w tym temacie, bo do mamy będę już miała za daleko. Jeśli do tych skarbów dodamy wędzone szynki dostarczone przez teściów oraz własnej produkcji domowe, ostatnie w naszym życiu tuskulańskie wino, to zima naprawdę zapowiada się bajecznie.

W lekką panikę wpadłam już w czwartek wieczorem przeglądając papiery dla notariusza. Oczywiście, wszystko było w porządku, ale nie byłabym sobą, gdybym nie generowała wymyślonych problemów. Cały czas miałam z tyłu głowy pewną dziwną historię, która zdarzyła się kilkanaście lat temu, na kilka tygodni przed zakupem przez nas domu w Zapuście. Skłoniła mnie ona do refleksji nad tym, czy nasze życie determinuje przeznaczenie, czy jak twierdzi bardziej osadzony na ziemi Chłop, czysty przypadek.

Kiedy kupowaliśmy dom w Zapuście, właściciel opowiadał nam, że dom miał nabyć pewien kupiec, jeśli dobrze pamiętam, obcokrajowiec lub Polak mieszkający na obczyźnie. Mieli wszystko dogadane. Kupiec jechał podpisać akt notarialny i zginął w wypadku samochodowym. Wtedy puściłam tę informację mimo uszu, traktując ją jako opowieść apokryficzną. Nawet sobie pomyślałam, co to ludzie nie wymyślą, żeby uatrakcyjnić swoją ofertę? O tej sprawie przypomniałam sobie kilkanaście lat później. 

Tuż po wystawieniu oferty sprzedaży domu zgłosił się do nas pewien człowiek, który opowiadał, że podczas poprzedniej sprzedaży miał nasz dom w swojej ofercie, ponieważ pracował jako pośrednik nieruchomości. I opowiedział nam tę historię ponownie, gdyż ów kupiec był jego klientem.  I to naprawdę mną wstrząsnęło. Czy ten człowiek zginął, ponieważ podjął złą decyzję, a dom był dla nas przeznaczony? Oczywiście, nie warto zbyt intensywnie nad takimi sprawami myśleć, bo można zmysły postradać. Niemniej jednak, akurat tuż przed podpisaniem aktu notarialnego, które to doniosłe długo oczekiwane wydarzenie miało mieć miejsce 150 km od naszego domu, przypomniałam sobie, że nasz seat ma 22 lata, a do Wrocławia daleko i wszystko może się zdarzyć. 
Szczęście wielkie, że im więcej panikuję, tym sprawy przyjmują lepszy obrót. Nie licząc faktu, iż Chłop omal nie skasował na autostradzie jakiegoś Niemca co mu się znalazł w „martwym polu”, do Wrocławia dojechaliśmy szczęśliwie i bez niespodzianek.

We Wrocławiu jednak czyhają na mnie inne pułapki takie jak np. winda w bloku rodziców. Kiedyś, dziecięciem kilkuletnim będąc, utkwiłam w nocy na kilka godzin w takiej windzie z osobami trzecimi, których było wewnątrz zbyt dużo, w dodatku połowa z nich była pijana. Wracaliśmy od cioci z imienin. Nigdy nie zapomnę tych oparów, zachowania pijanych facetów oraz kuzyna, który mdlał z braku powietrza. Od tamtej pory przez całe dzieciństwo i młodość miałam koszmarne sny związane z windą. Wind panicznie się boję, a teraz doszedł lęk, że jak się winda zatnie, nie zdążymy do notariusza. Ja wiem, że powinnam wylądować na miękkiej kozetce u lekarza specjalisty albo przynajmniej skonsultować się z farmaceutą, lecz chwilowo nie mam do tego głowy.

Z reguły chodzę po schodach na piechotę do mieszkania rodziców, ale teraz mieliśmy zbyt dużo ciężkich słoików do załadowania do auta. Wchodzę zatem z Chłopem do windy, naciskam przycisk zero i… nagle znajduję się w jednym z moich najgorszych windowych koszmarów. Ta piekielna machina nie jedzie w dół, tylko pokazuje kierunek do góry. Na wyświetlaczu wyświetla  się cyfra 11. Znam ten sen i zaraz go opowiem. Robię się mokra od zimnego potu i zielenieję. Na piętrze jedenastym otwierają się drzwi i wsiada mężczyzna, jakby znany mi sprzed kilkunastu lat, z czasów kiedy tu mieszkałam. Widzi moją zieloną twarz, więc pyta:

-Co, chcieliście jechać na parter i was ściągnęło do góry?
-Tak się właśnie stało- odpowiadam nerwowo chichocząc, by ukryć swój stan bliski omdlenia.
-To się czasem zdarza, jak ktoś na górze naciśnie przycisk przed tym, co jest w windzie.
-No tak, tylko wie pan, ja mam takie koszmarne sny- zaczynam się tłumaczyć ze swojego stanu cały czas nerwowo chichocząc. – Wsiadam do windy, naciskam parter, winda jedzie do góry i się nie zatrzymuje. Przebija dach i leci w niebo. A ja siedzę w tej windzie, jak w jakiejs klatce.
-A to ładny sen.
-Oj, nie wiem, budzę się cała mokra.

Winda dotarła na parter, pożegnaliśmy rozbawionego sąsiada, zapakowaliśmy słoiki do auta i ruszyliśmy do notariusza.

-Powiedz mi- zagaił Chłop z miną lekko rozbawioną, a lekko jakby zaintrygowaną i zaniepokojoną- Dlaczego ty obcemu facetowi w windzie opowiadasz o swoich erotycznych snach?
-Coooooo? Jakich na miłość boską erotycznych snach?! To jest mój koszmar!!! Co ci w ogóle przyszło do głowy, że jest to erotyczny sen???!!!
-No jak to, przecież mówiłaś, że budzisz się mokra?!



"Welcome to my nightmare"-Alice Cooper

Jeśli chodzi o naszych nabywców to powiem tyle, że są to ludzie z gatunku tych, którzy nawet jeśli porywają się z motyką na słońce, to owo słońce radośnie skopią i posadzą na nim zagon kartofli :-)

środa, 22 października 2014

Nowy Wiśnicz- stolica regionu.

Jeszcze do końca nie ochłonęliśmy po intensywnie spędzonym dniu w lokalnym muzeum w Lanckoronie, ale chyba było nam wciąż mało, gdyż w niedzielę postanowiliśmy odwiedzić stolicę naszego regionu, czyli Pogórza Wiśnickiego- Nowy Wiśnicz. 

Jest to miejscowość związana ze sławnymi rodami Kmitów i Lubomirskich oraz miejsce urodzenia artysty Juliusza Kossaka. Akurat zaczytuję się we wspomnieniach Magdaleny Samozwaniec („Maria i Magdalena”) i zwróciłam na ten fakt uwagę. Byliśmy przede wszystkim zainteresowani zamkiem i oczywiście znów napaliliśmy się na lokalne muzeum mając nadzieję, że zobaczymy jakieś etnograficzne zabytki, które dadzą nam pogląd na temat przedmiotów będących w codziennym użytku właściwych dla tego terenu. 

Niestety, nie dane nam było zobaczyć cokolwiek z owych rzeczy, ale jak to w naszym życiu bywa, czekała na nas w lokalnym muzeum następna niespodzianka.




Wysiedliśmy z auta w centrum Nowego Wiśnicza. Miłego mieszkańca, który wytoczył się z osiedlowego sklepu monopolowego w upalny niedzielny poranek, zapytaliśmy o drogę na zamek. Pokazał nam palcem kierunek, wyraził zaniepokojenie, że przyjechaliśmy aż tutaj, ponieważ pod zamkiem jest parking. „Nic nie szkodzi”- rzekłam- „przy okazji zwiedzimy sobie miejscowość”.
Trochę się zmartwiłam, że przyjdzie nam iść jakiś spory kawał drogi, ale widocznie moje pojęcie odległości jest zupełnie inne niż człowieka, którego jedynym ruchem w przestrzeni jest zejście z piętra bloku do monopolowego sklepu usytuowanego na parterze. W każdym razie, już po kilku krokach zobaczyliśmy górujący nad okolicą zamek. Po drodze jednak wpadła mi w oko tablica informująca, że w budynku, który mijaliśmy znajduje się regionalne muzeum. Świetnie, to będzie nasz następny cel. Podeszłam do drzwi, by sprawdzić, do której godziny placówka jest czynna i czy w ogóle dostaniemy się do muzeum w niedzielę. Nagle zza drzwi wyłonił się człowiek i… nas złowił.
-Państwo do muzeum?- zapytał, a ja natychmiast po głosie i błysku w oku zidentyfikowałam kolejnego miłośnika swojego regionu, który jest gotowy za cztery złote od osoby poświęcić nam cały swój dzień. 
–Yyyy… tak, ale najpierw chcielibyśmy zwiedzić zamek i przyszlibyśmy do pana za jakąś godzinkę, dwie.
-Ale my mamy w południe spotkanie rodziny naszego regionalnego malarza Stanisława Klimowskiego. Wejdźcie teraz, bo potem będzie sporo zamieszania.
-Jeśli tak, to oczywiście wejdziemy.

Wiecie chyba, co się stało później? Wsiąknęliśmy na dłużej w muzeum regionalnym, które było przede wszystkim galerią malarstwa, a nie etnograficzną wystawą. I wiecie, że też nam się podobało? 





Oczywiście, nasze zauroczenie miało przede wszystkim swoje źródło w entuzjazmie naszego gospodarza. A był nim artysta malarz pochodzący z Wiśnicza -Ryszard Goliński. Pan Ryszard ma na swoim koncie wiele prestiżowych wyróżnień, jego prace były prezentowane w wielu europejskich ośrodkach, doceniona została również jego praca, jako pedagoga w Liceum Sztuk Plastycznych.
Choć z początku poczułam się rozczarowana brakiem zabytków etnograficznych, to już po chwili chłonęłam informacje i opisy poszczególnych dzieł lokalnych malarzy. Niestety, niewiele znam się na malarstwie, nie umiem nawet patrzeć na obraz we właściwy sposób, po prostu nikt mnie tego nigdy w życiu nie uczył. Tymczasem te dwie godziny spędzone na rozważaniu, czy autor dobrze uchwycił perspektywę, gdzie popełnił błąd, kiedy poczuł się znudzony i dokończył dzieło na odczepnego, nie tylko mnie zainteresowały, ale też sporo nauczyły. Tego dnia, przede wszystkim ze względu na rodzinny zjazd, w galerii królował artysta Stanisław Klimowski.  Kiedy podziwialiśmy jego sztukę portretowania dzieci, zarówno pana Golińskiego, jak i mnie zaskoczył Chłop. Poinformował nas, że w rodzinie znajduje się portret babci autorstwa Klimowskiego. Artysta namalował go, kiedy babcia była małym dzieckiem. Na panu Golińskim zrobiło to spore wrażenie. Obiecaliśmy podesłać zdjęcie obrazu, z czego muszę z przykrością przyznać, jeszcze się nie wywiązaliśmy. Po powrocie z wycieczki i zrelacjonowaniu jej telefonicznie Mamuśce dowiedzieliśmy się, że w rodzinie są jeszcze dwa obrazy Klimowskiego. Myślę, że trzeba je ujawnić światu, bo wszystko na to wskazuje, że lokalny malarz Klimowski wielkim i uznanym artystą był.

Rzuciliśmy okiem i przeanalizowaliśmy innych autorów prezentowanych w muzeum, między innymi Jana Stasiniewicza. 


Przed wojną mieszkał on i tworzył w Wiśniczu -rodzinnej miejscowości swojej żony. Podczas wojny, żyjąc w skrajnych warunkach, brał czynny udział w ruchu oporu a ten w Nowym Wiśniczu był niezwykle prężny. Partyzanci AK „Szczerbiec” przeprowadzili udaną akcję w miejskim ratuszu rabując żołnierzom Wehrmachtu kasę i przeznaczając ją na dalszą walkę z okupantem.


Obrazy naszego gospodarza p.Golińskiego


Dzwonek... Loretański (?)

lufa armaty



ruchoma szopka

Wisienką na torcie była prezentacja przez pana Golińskiego własnych prac na wyświetlaczu aparatu. Muszę przyznać, że zrobiły na nas pozytywne wrażenie. Zaczęłam się nerwowo kręcić, kiedy prace okazywały się coraz śmielsze, a ekran ukazywał momenty historycznych erotycznych olśnień autora, takie jak nagie dziewczęta w łaźni. Sama nie mogę ze sobą dojść do ładu- uwielbiam dekadencję i chaos, z lubością zaczytuję się w ekscesach narkotykowych, pijackich i erotycznych bohemy różnych epok, a bezpośredni kontakt z cudzymi fantazjami wprowadza mnie w stan delikatnej paniki. „Nie, nie”-jęczałam sobie w duchu cichutko, by nie urazić autora- „ więcej nie chcemy widzieć” :-)

Jeszcze tylko wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej i po dwóch godzinach wyszliśmy na zalane słońcem miasto. Udaliśmy się na zamek, ale tam nie było już tak fajnie. Lokalni miłośnicy regionu rozpieścili nas swoim zaangażowaniem i poświęcaniem czasu tylko nam. Zamek zwiedzaliśmy z grupą około dwudziestu osób, nie było zatem czasu na pytania, czy rozwinięcie zagadnień nas interesujących. Mnie interesowały sprawy własnościowe rodziny Lubomirskich, gdyż zamek popada może jeszcze nie w ruinę, ale na pewno w zapomnienie. Podobno ta drażliwa kwestia została omówiona na początku, a my dołączyliśmy do grupy ze trzy minuty spóźnieni.





Chyba najciekawszym miejscem na zamku jest krypta grobowa. Mieści ona kilka bogato zdobionych sarkofagów, między innymi Stanisława Lubomirskiego uznawanego za twórcę potęgi rodu Lubomirskich.

Zwróciłam uwagę na późnorenesansowy (manierystyczny) ornament okuciowy, ponieważ bardzo mi się on podoba.



Sam zamek, wzniesiony w stylu renesansowym, przebudowany za czasów Stanisława Lubomirskiego w stylu wczesno barokowym z elementami manieryzmu został w XVII wieku otoczony pięciobocznymi fortyfikacjami. Nawiązują one do włoskiego stylu związanego z renesansem „palazzio in fortezza” (cóż, z przykrością trzeba stwierdzić, że zawsze Polska stanowiła zaścianek Europy i nowe mody przybywały do nas ze sporym opóźnieniem). Najważniejszą cechą tego typu założeń są oczywiście walory obronne, mnie jednak zawsze bardziej pociąga filozofia, niż pragmatyzm. A filozofia architektury renesansu włoskiego opierała się na odkrytych na nowo traktatach Witruwiusza, a przez to zrozumieniu proporcji oraz matematycznego porządku we wszechświecie. Koło symbolizowało Boga, kwadrat ziemię, a pięciobok człowieka z głową  na górze oraz czterema kończynami (człowiek witruwiański). Takie założenie miało więc swoje głęboko ukryte symboliczne znaczenie.

człowiek witruwiański (źródło Wikipedia)

wzorcowa "palazzo in fortezza" Caprarola

I jeszcze trochę fotek z zamku:



Ówczesna technika 3D. 
To wygląda na trójwymiarowe, ale w rzeczywistości 
jest namalowane.



łoże- domyślam się po dekoracji, że w męskiej sypialni :-)


współczesna koronka klockowa- szacun!


oryginalne freski

trwały przygotowania do ślubu


fragment po fortyfikacji

piękne widoki z zamku


troszkę obciachowe sklepienie :-)

ale ten portal mi zaimponował!


Zawsze mnie zastanawiało,
po co stawiać takie dziwactwa w historycznych miejscach
tu na dziedzińcu zamkowym




Po wyjściu z zamku miałam ochotę na podjechanie kilka kilometrów do Lipnicy Murowanej, gdzie ponoć znajdują się ciekawe drewniane domy podcieniowe. Trochę mnie rozbawił fakt, że szukam drewnianego budownictwa w miejscowości określanej mianem „murowanej”.  Niestety, kilka kroków pod smażącym niemiłosiernie słońcu sprawiło, że zasłabłam. Tamtego dnia pozostało nam już tylko wrócić do domu i leniwie spędzić resztę dnia, między innymi na dopieszczaniu kotka, nieco rozzłoszczonego naszą długą nieobecnością.