15 maja 2013 roku, decyzją NSA, po blisko 25-letnich staraniach i walkach w sądach, bezprawnie zrabowany w 1945 roku Dwór na Woli Zręczyckiej pod Krakowem, został przekazany z powrotem rodzinie-spadkobiercom jego budowniczych i dawnych właścicieli.
Tego dnia postanowiliśmy porzucić całe swoje dotychczasowe życie i poświęcić się przywróceniu i zachowaniu pamięci o tym niezwykłym miejscu. Dwór i należace do niego obiekty przez dziesiątki lat rządów PRL zostały doszczętnie rozrabowane oraz zniszczone przebudową i rozbiórką. Mozolnie dokonujemy rewitalizacji tego miejsca, by uczynić go lokalnym centrum kulturotwórczym i turystycznym. Na terenie obiektu działa już Muzeum Dwór Feillów oraz agroturystyka. Klikając w zakładki, zapoznacie się z naszą ofertą.
Jest to opowieść o czasach dawnych i tych współczesnych, o naszych zmaganiach z materią, zarówno zabytkową, jak i tą żywą, o stosunkach z urzędami i sąsiadami. Jest to blog o życiu, do którego serdecznie Was zapraszamy.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Paryż- miasto przyjazne ludziom.

Wróciłam wczoraj z Paryża całkowicie oczarowana tym miastem. Czując lęk przed lataniem samolotem, wybrałam podróż autobusem. Wycieczkę zorganizowałyśmy sobie zupełnie prywatnie z koleżanką. Wyszło nam tanio i przyjemnie, bo nie byłyśmy skazane na rygor programu, jaki oferują nam biura podróży. 
Kawalerka, w której mieszkałyśmy, mieści się w centrum Paryża tuż obok Ogrodu Luksemburskiego, w dzielnicy Montparnasse. Zainteresowanych odsyłam na stronę pani Ani. Z tego miejsca blisko jest do niemal wszystkich ważnych miejsc w Paryżu. W naszym programie znalazło się kilka ogrodów i parków, które znajdują się na obrzeżach. Po Paryżu chodziłyśmy głównie na piechotę, by poznać miasto z perspektywy mieszkańców. Nawet jeśli na drodze stanął nam jakiś sztandarowy paryski gadżet, po zrobieniu fotki szłyśmy w swoją stronę poszukując ciekawych zakątków i urokliwych miejsc.


W związku z pobytem w tym mieście nasunęło mi się kilka spostrzeżeń. „Miasto przyjazne ludziom”- to zdanie wydaje mi się najbardziej trafne w odniesieniu do Paryża.
Wszystkie ogrody i parki są udostępniane mieszkańcom i turystom bezpłatnie. Nie mogłam uwierzyć w to, że wejście do ogrodu botanicznego jest wolne, sprawdzałam to kilkukrotnie w przewodniku. Owszem, ekspozycje w budynkach są udostępniane za opłatą, ale wejść na teren ogrodu, usiąść lub przespacerować się pośród kwiatów, może każdy bez uiszczania opłaty. Ogród Botaniczny zamykany jest o 18.00. Można wtedy podejść do Ogrodu Luksemburskiego, który czynny jest do 21.30 i usiąść z książką pod palmami.

wakacje pod palmami :-)


i ogrody, rabaty...


Metro lekko mnie przerażało, lecz obiektywnie muszę stwierdzić, że jest to najwspanialszy środek transportu. Jeśli wejdziesz do podziemi, na jeden bilet możesz przesiadać się tyle razy, aż dotrzesz do celu. Nasz rekord to 5 przesiadek na jeden bilet. Tunele opisane są tak doskonale, że naprawdę trzeba być najgorszą fujarą, aby się zgubić. I nie trzeba znać języka, by sobie poradzić. Znajomość francuskiego przydaje się jedynie przy kupnie biletów w maszynie. Z tym sobie nie do końca poradziłyśmy, ale przy tej okazji obaliłyśmy kilka mitów związanych z mieszkańcami Paryża.

Istnieje pogląd, że Paryżanie są nieprzyjaźnie nastawieni do turystów i że nie mówią po angielsku. To bzdura, która jest obrazą dla mieszkańców tego miasta. O kupno karnetu poprosiliśmy Francuza, który ustawił się w kolejce za nami. Obsłużył nam maszynę wypluwającą bilety z uśmiechem na ustach i trzy razy życzył nam miłego pobytu. Wszyscy, absolutnie wszyscy, u których robiłyśmy zakupy, mówili po angielsku, uśmiechali się do nas, a słysząc jak rozmawiamy między sobą w obcej dla nich mowie, pytali skąd przyjechałyśmy. Może nie nagminnie, ale ze dwa razy zdarzyło się nam gdy przeglądałyśmy mapę, że zatrzymał się przy nas jakiś Paryżanin oferując pomoc w dotarciu do celu. Szczerze mówiąc, nie znając języka, łatwiej było nam orientować się po mapie niż słuchać wskazówek po francusku. Grzecznie więc dawałyśmy do zrozumienia, że wszystko gra i że damy sobie radę.

Zaciekawił nas ten Stalingrad.
Na pewno jest taka stacja metra, ale czym jest sam Stalingrad nie doszłyśmy.

Zaskoczeniem i lekkim szokiem były dla mnie zwyczaje panujące na ulicach miasta. Sygnalizacja świetlna jest tam tylko poglądowa. Jeżeli nie ma samochodu w odległości kilku metrów od ciebie, wszyscy przechodzą na czerwonym świetle. Każdy ma oczy dookoła głowy, każdy uważa. Zdarzają się liczne wtargnięcia przed maskę auta, ale po Paryżu jeździ się wolno, a Francuzi mają niezwykle wypracowany refleks. Nie spotkałam się, by jakiś kierowca zrobił awanturę pieszemu, że wszedł mu pod auto. Natomiast byłam świadkiem przynajmniej trzech awantur pomiędzy kierowcami aut i motocyklów.  Prawdopodobnie chodziło o zajeżdżanie drogi. Były krzyki, wyzwiska i obraźliwe gesty. Jedna awantura zakończyła się szarpaniną. Kierowcy, którzy nie biorą udziału w awanturze, ale muszą stać, aż spór się skończy, są w miarę cierpliwi. Słychać było tylko nieliczne klaksony.

Pierwszego dnia, wytresowana dzięki restrykcyjnemu prawu drogowemu w naszym kraju, karającemu surowo przechodzenie na czerwonym świetle, stałam jak jakaś durna przed pustymi ulicami i czekałam na zielone światło. Jęczałam przy tym widząc, jak Francuzi manewrują i przepychają się pomiędzy jadącymi autami. W końcu do mnie dotarło, że tutaj nie kara się za przechodzenie na czerwonym świetle. Drugiego dnia odważyłam się przechodzić na czerwonym razem z tłumem, chowając się za innych. Trzeciego dnia sama zaczęłam przechodzić na czerwonym świetle nie tracąc czujności. Za każdym razem dziękowałam opatrzności, która przypomniała mi o wykupieniu ubezpieczenia turystycznego od wypadków. Nie przydało się, ale sama świadomość dodawała mi otuchy. Czwartego dnia dotarło do mnie, że policja na ulicach nie stoi po to, by karać ludzi, wyłapywać ich wykroczenia i wyrabiać jakieś normy wlepiania mandatów, ale aby ludziom pomagać i ich ochraniać.

Paryż tętni życiem o każdej porze dnia i nocy. Ludzie mają zupełnie inną mentalność niż Polacy. Po pracy Paryżanie wychodzą na miasto i spędzają czas aktywnie. Jest bardzo dużo osób biegających. Miasto usiane jest ogrodami, parkami, skwerami, na których przesiadują mieszkańcy. Nie brakuje przestrzeni dla dzieci. Restauracje ze stolikami na ulicy są dosłownie oblężone. Jest gwarno, kolorowo, radośnie. 

ćwiczenia przy bębnach w parku La Villette


W Paryżu dzieci są szczęśliwe. Mają mnóstwo przestrzeni do zabawy.
Na pierwszym planie dziwne dla mnie, ale powszechne już zjawisko 
robienia sobie selfie na kiju :-)

Nad Sekwaną w każdy wieczór organizowane są warsztaty taneczne. W jednym zakątku choreografowie uczą tanga, w drugim króluje salsa. My poszłyśmy zobaczyć to miejsce w środę. W ten dzień nad Sekwaną organizuje pokaz niezwykle ciekawa grupa żonglerów. Ciuchy, makijaże, niesamowite gadżety, którymi wymachują spowodowały, że przez chwilę znalazłam się jakby na innej planecie.


żonglerzy


tango

Paryż ma też ciemne strony, ale ciąg dalszy wrażeń przedstawię za kilka dni. Mam wiele fotografii do obróbki i czekają na mnie domowe obowiązki, których napiętrzyło się przez te prawie dwa tygodnie nieobecności cała masa.

Wybaczcie, że jeszcze przez jakiś czas pozostawię moderację komentarzy. 

niedziela, 14 czerwca 2015

Miał być temat sielankowy, ale nie do końca wyszło.

Jeszcze kilka miesięcy temu rzadko pisałam na blogu, bo nie było o czym. Teraz może też wpisy są nieczęste, ale sytuacja jest zupełnie inna. Tyle się dzieje, że nie wiadomo, o czym pisać. A jak się dużo dzieje, to i czasu brak.

Jak widać po ostatnich wpisach, staramy się na samym wstępie naszego tutaj bytowania określić granicę wchodzenia nam na głowę. Przez pewien czas obiekt stał pusty i niektórzy przyzwyczaili się, że mogą wyprawiać pod Dworkiem różne hucpy. Pozostaje im tylko przyzwyczaić się, że zachowania uciążliwe nie tylko nie będą akceptowane, ale będą opisywane na blogu. Mamy w zanadrzu kilka pikantnych historyjek do opisania, jakie toczą się bądź toczyły wokół Dworku, dotyczących zarówno sytuacji rodzinnej, jak i lokalnych kacyków, ale zostawię to na czas bardziej stosowny. Dziś będzie wpis sielankowy.

Po awanturze związanej z rajdowcami rozmawiałam z przyjaciółką, która przypomniała mi, że na początku mieszkania w Zapuście, też dochodziło przez pewien czas do ostrych scen z miejscowymi  zadymiarzami. Mieliśmy wówczas pana Henia do pomocy, po tatuażach sądząc, byłego więźnia (choć zarzekał się, że to tatuaże ze służby w marynarce). Pan Henio się nie patyczkował. Jeżeli zobaczył kogoś buszującego tuż przy posesji, brał siekierę i szedł na rozmowę. Rozmowa zawsze przynosiła pozytywny skutek. To mi przypomniało, że siekiera, prócz kosy postawionej na sztorc, jest tradycyjnym argumentem polskiego chłopa. A chłop z siekierą (poręczniejsza od kosy) ma zawsze rację.

Wróćmy jednak do obiecanej sielanki. 

Na życzenie Anity, psiaki przed Dworkiem.

znudzona Mantra

Prace remontowe idą jak krew z nosa, z powodu braku chętnych do roboty fachowców. Pewnych rzeczy przeskoczyć się nie da, zajęłam się zatem ogrodem, w czym mocno przeszkadzają mi warunki atmosferyczne. Po niemal dwóch tygodniach deszczów nastały dwa tygodnie piekielnych upałów. Robimy jednak, co się da. Chwilowo dopieszczamy rabatę przed domem.


Klomb obserwujemy, bo może są tam jakieś kwiatki, które warto zachować?

Ciekawe, co to za kwiatki te żółte?

Jakiś czas temu kosaćce zakwitły, jak jakieś głupie. I zrobiły się takie duże, że zdetronizowały naszą docelową dominantę, czyli zegar słoneczny. Kosaćce są piękne, ale przesadzimy je pod koniec lata gdzieś na boczek.




Nowo zakupione róże, odmiany The Fairy, choć jeszcze malutkie, nieśmiało zaczynają kwitnąć. 


Na rabaty zakupiłam 23 krzaczki lawendy, 10 trzmielinek (będzie ich więcej) i kilka juk karolińskich. I po kilku dniach od zakupu pojawiła się zagadka, dlaczego juka karolińska ma różny kwiat? Czyżby któras z nich to palma kokosowa? :-)



Na rabatce jest jeszcze łyso, bo roślinki są malutkie i brakuje jeszcze róż. Róże w doniczce można sadzić cały rok. Udałam się w tym celu do wypatrzonego z trasy centrum ogrodniczego w pobliskich Marszowicach. Skusił mnie plakat : „Róże i krzewy ozdobne”. Gdy wjechaliśmy na teren, pojawiła się pani z słuchawką przy uchu, której wyraźnie przeszkodziliśmy. Chwilkę pokręciliśmy się przy roślinach, wybór róż był marny, ale wypatrzyłam jakieś krzaczki. Nie przerywając rozmowy telefonicznej pani pilnująca, bo chyba złym określeniem byłoby „sprzedająca”, poinformowała mnie, że to nie jest czas na sadzenie róż i oczywiście jeżeli się bardzo upieram, to mi sprzeda. Na pytanie, kiedy według niej jest odpowiedni czas na sadzenie róż, usłyszałam, żebym przyszła w marcu, ewentualnie jesienią, ale oni są i tak nastawieni na sprzedaż hurtową. No wie pani, przyjdzie dwóch dobrych klientów i róż już nie ma. Poczułam się złym klientem i odechciało mi się zakupu wypatrzonych róż. Miałam też w planie kupić kilka ozdobnych krzewów, ale najwyraźniej przeszkadzaliśmy pani pilnującej centrum. Powiem szczerze, ręce mi opadły, bo spotykamy się tutaj z sytuacją odwrotną. Jest duża konkurencja, ceny w sklepach są niższe od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni, rabaty są wszechobecne, a sprzedawcy tak mili, jak nigdzie indziej. Mamy możliwość wybrzydzania i kwalifikowania ulubionych sklepów nawet po minie sprzedawcy. Nie muszę dodawać, że centrum ogrodniczego w Marszowicach już nie odwiedzę, ani nikomu nie polecę.
 
Byliśmy pewni, że konkurencja dotyczy również różnego rodzaju fachowców od spraw remontowych, ponieważ na każdym kroku roi się od reklam firm. Niestety, jeżeli jesteś tu nowy, nawet polecenie nie pomoże. Musisz być spokrewniony z wykonawcą, albo ktoś spokrewniony z fachowcem musi cię bardzo polubić, by za łeb przyprowadził ci wykonawcę. Przykład? W kwietniu udaliśmy się do zaprotegowanego warsztatu ślusarskiego, by zapytać o możliwość zrobienia estetycznej bramy wjazdowej. Ślusarz rzekł, że ma czas w październiku. Mimo szoku dotyczącego czasu przyklepaliśmy termin, bo to ponoć najlepszy ślusarz w całej okolicy, ale i tak nie jestem pewna, czy termin zostanie dotrzymany. Ślusarz ów miał się zgłosić z katalogiem, a do tej pory go nie ma. O kłopotach z wykonawcami mogłabym jeszcze długo pisać, ale miało być sielankowo.

Robię sobie takie aranżacje

Nie ukrywam, że wydarzenia ostatnich dwóch miesięcy, nowe miejsce zamieszkania, zmagania z materią żywą i martwą, nieco podkopały mój system nerwowy. Nerwowa jestem od urodzenia, a sytuacja w jakiej znalazłam się po 14 latach czystej sielanki, nie ułatwia mi poskromienia mojej natury. Mam nadzieję, że przetrwam jakoś ten przejściowy czas niewygód zachowując zdrowe zmysły. Chwilowo wylogowuję się z tego bajzlu i uciekam do Paryża. Zamierzam przez tydzień, niespiesznie, szwendać się po paryskich ulicach i ogrodach. Będę mieszkała obok Ogrodu Luxembourg. 

źródło obrazka: wikipedia

Nie mam w planach biegania po muzeach, czy najsłynniejszych zabytkach. Chcę zajrzeć w uliczki zwykłych kamienic, zerknąć do pasażów, rozważyć sposoby rewitalizacji niegdyś zaniedbanych miejsc w mieście. Na pewno trafię do Parku Andre Citroena i La Villette oraz być może starczy czasu na Jardin des Halles. Wszystko w rytmie i filozofii Slow City.
Poszukam inspiracji na potrzeby własnych planów, nabiorę dystansu do problemów. Jak zwykle po tego typu wycieczkach mam nadzieję zebrać siły na dalsze działania. Na placu boju zostaje Chłop, z którym wiążę wielkie nadzieje, że pchnie kilka spraw do przodu podczas mojej nieobecności.


środa, 10 czerwca 2015

Rajd Ziemi Bocheńskiej pod Dworkiem.

Niedługo odbędzie się impreza pt. Rajd Ziemi Bocheńskiej. Nie interesują nas tego typu wydarzenia, które z resztą odbywać się powinny na ściśle określonych ku temu trasach. Jakież było moje zdziwienie, kiedy auto rajdowe, jadące prosto na nas, ujrzałam podczas niespiesznego spaceru z Mantrą na naszej bardzo wąskiej lokalnej wiejskiej dróżce. Panowie wyhamowali z piskiem opon tuż przy nosie psa, a ja znacząco popukałam się w głowę. Nagle obok mnie wyrósł tłuściutki blondynek:

-A daleko państwo idą, bo my tutaj przeprowadzamy testy.
-Jakie testy?- zapytałam zdziwiona.
-Przed Rajdem Ziemi Bocheńskiej, nie słyszeli państwo?
-Nie- odparłam i ostentacyjnie ruszyłam środkiem dróżki, bo mi się wydawało, że coś jest cholernie nie w porządku.
-A może byście tak na bok zeszli?- nieuprzejmie krzyknął do nas drugi gnojek.
-Czy możecie mi powiedzieć, kto wam udzielił zgody na robienie sobie rajdów w środku wsi?
-Mamy pozwolenie od wójta.
-Acha- odparłam- to ja sobie jutro porozmawiam z wójtem.

Poszliśmy do domu. Pomyślałam sobie, że zrobię kilka zdjęć, będzie ciekawy materiał na bloga, dowód dla wójta oraz być może dla policji. Chciałabym bowiem wiedzieć, czy policja udzieliła zgody na jeżdżenie w terenie zabudowanym po 300 km/h i dlaczego nikt nie poinformował o tym mieszkańców wsi?

Kiedy wyszłam za bramkę i przygotowałam aparat, rzucił się do mnie rosły gnojek z rękami próbując uniemożliwić mi zrobienie zdjęć.



-Czemu pani mnie fotografuje?- krzyknął nerwowo- Ja sobie nie życzę!
-Ależ ja pana nie fotografuję, tylko robię zdjęcia imprezy, która odbywa się pod moim domem.
-Pani nie wolno!
-Ależ oczywiście, że mi wolno!

Po tej ostrej wymianie zdań i machaniu rękami, spokojnie porobiłam fotki. Uwieczniłam też twarze „organizatorów”.  Każdy bandyta w tym kraju ma prawo do ochrony wizerunku, więc muszę zakryć oczy bohaterów tego wpisu. Jestem jednak pewna, że mieszkańcy okolicy doskonale znają te indywidua.





Po wielokrotnym przejechaniu trasy od kapliczki do końca wiejskiej drogi w tempie dla mnie niewyobrażalnym, uwieczniłam auto. Prędkość z jaką jechali kierowcy (nigdy w życiu nie byłam na rajdzie, takie rzeczy widziałam tylko w telewizji) uniemożliwiła mi uchwycenie tablic rejestracyjnych, nie pomógł nawet program „sport” w aparacie. Ludzkie oko jednak jest niezastąpione. Po następnych przejazdach, mieliśmy już komplet literek i cyferek z tablicy: KBC36609.

Gnojki czuły się bardzo pewnie i po pewnym czasie zaczęli ignorować moją obecność z aparatem. Myślę, że może istotnie mają ciche przyzwolenie od lokalnych włodarzy na tego typu poczynania. Zamierzamy jutro na piśmie złożyć zapytanie do wójta, czy udzielił zgody na próby przed rajdem na niezabezpieczonej trasie, w środku wsi, 10 metrów od zabytkowego dworu i kapliczki, która stoi tuż przy drodze, nie informując o tym mieszkańców.

Myśleliśmy, że przejadą kilka razy i sobie pojadą, ale po 40 minutach nie wytrzymałam i poprosiłam Chłopa, aby zadzwonił na posterunek policji w Gdowie.

Panowie rajdowcy są jednak świetnie zorganizowani. Łebki obstawiają początek i koniec trasy i kiedy pojawia się jakiś samochód, a już na pewno radiowóz, mają dzięki łączności szansę na ukrycie się w lesie.

Jest to dla nas bardzo dziwne. Samochód był sportowy, załoga wyglądała, jak zawodowcy (kaski, kombinezony), ale czy robienie takich rzeczy można zaliczyć do kategorii sportu? Dla mnie to zwykłe bandyctwo.


Nie zostawimy tak tej sprawy, ponieważ w każdej chwili może dojść do jakiejś tragedii. Jeżeli dzieje się to za przyzwoleniem wójta i lokalne władze ukręcą łeb sprawie, zaangażujemy media.


I wysmarowałam pisemko do wójta, które jutro z rana pójdzie na dziennik podawczy.

Aneta Tyl
Zręczyce 51
32-420 Gdów


Wójt Gminy Gdów
Rynek 40
32-420 Gdów


W dniu 10.06.2015 pomiędzy godziną 17.50, a 19.50 na drodze prowadzącej od Podolan do Wólki Zręczyckiej, odbyły się jazdy testowe przed Rajdem Ziemi Bocheńskiej. Osoby podające się za organizatorów testów oświadczyły, iż na przeprowadzenie jazd testowych mają zgodę Wójta Gdowa.

Auto rajdowe o nr rej.KBC36609 przez dwie godziny, ledwo trzymając się drogi,  pędziło z zawrotną prędkością w tę i z powrotem po niezabezpieczonej drodze, w pobliżu zabudowań, stwarzając bezpośrednie zagrożenie dla mieszkańców, zwierząt oraz zabytkowych obiektów, jakimi są dwór na Wólce oraz kapliczka. Zdarzenie to zostało zgłoszone telefonicznie policji.

Na podstawie art.2, Ustawy z dnia 6.09.2001 r. o dostępie do informacji publicznej, proszę o pisemną informację, czy Wójt Gdowa, lub ktoś w jego imieniu, wyraził zgodę na przeprowadzenie jazd testowych przed Rajdem Ziemi Bocheńskiej.

                                                                Z poważaniem
                                                                                                      Aneta Tyl

I mailik do organizatorów Rajdu, czyli do Automobil Klub Śląski:

W dniu 10.06.2015 pomiędzy godziną 17.50, a 19.50 jedna z załóg biorących udział w tegorocznym Rajdzie Ziemi Bocheńskiej, zorganizowała sobie nielegalny trening rajdowy w miejscowości Wola Zręczycka, gmina Gdów. Auto o nr rejestracyjnym KBC36609 (prawdopodobnie był to Citroen c2) przez 2 godziny jedziło w tempie rajdowym, ledwo trzymając się nawierzchni, drogą pomiędzy Podolanami, a Wolą Zręczycką, 1 metr od płotu otaczającego posesję zamieszkałego zabytkowego dworu i XIX- wiecznej kapliczki, 10 metrów od zabudowań. Zachowanie kierowców i szaleńcze tempo jazdy zagrażało bezpieczeństwu ludzi, zwierząt i ich dobytku. Incydent ten został zgłoszony policji.
Kierowcy do pomocy zatrudnili młodzież, która nie tylko odmierzała czas, ale arogancko odnosiła się do próbujących powstrzymać dziki rajd mieszkańców posesji.

W załączniku przesyłam zdjęcia rozpędzonego auta i zatrudnionej młodzieży.
Pragnę zauważyć, że zachowanie kierowców biorących udział w organizowanym przez Wasz Klub rajdzie jest zaprzeczeniem idei sportu. Sportowcy powinni dawać przykład młodzieży, tymczasem tacy "idole" uczą ich nagannych zachowań nie tylko względem ludzi, ale i braku poszanowania dla ludzkiego życia i bezpieczeństwa na drodze. 
Liczę, że nie trzeba będzie czekać na tragedię, aby zwrócili Państwo uwagę na wybryki załogi auta o nr rej. KBC36609. Wiejskie niezabezpieczone drogi nie są torem wyścigowym, ani miejscem na testowanie auta przed Rajdem. Zachowanie uczestników Rajdu kładzie cień zarówno na organizatorach, sponsorach, jak i na marce, jaką jest Rajd Ziemi Bocheńskiej.

Z poważaniem

sobota, 6 czerwca 2015

Wycieczka do Niepołomic.

Piwonie podobno pięknie pachną. Pochyliłam się nad naszą, zastaną po poprzednich użytkownikach Dworu piwonią, wsadziłam nos w czerwone płatki i wszystko sobie przypomniałam. 


Piwonia pachnie Bożym Ciałem. Od piątego roku życia, wbrew własnej woli, byłam wciskana w krakowski serdaczek i godzinami maszerowałam w procesji sypiąc kwiatki. W upał, w deszcz, nie ważne, że nóżki bolały, że bałam się, że mama nie odnajdzie mnie w tym tłumie ludzi, tuptałam, bo wyjścia nie miałam. 
Piwonia nie pachnie dla mnie ładnie. Tak naprawdę bardzo nie lubię piwonii.

W tegoroczne Boże Ciało postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę do Niepołomic, bo tam jeszcze nas nie było. W Niepołomicach znajduje się zamek królewski ufundowany przez Kazimierza Wielkiego, a samo miasto stanowi wrota do Puszczy Niepołomickiej. Nie byliśmy pewni, czy w Boże Ciało otwarte jest muzeum zamkowe, ale Niepołomice są tak blisko (mamy tam nawet oddział ARiMR-u), że będzie jeszcze okazja, by wnętrze zamku zwiedzić.

Wyruszyliśmy do Niepołomic drogami przez wsie. W każdej wiosce trwały przygotowania do procesji. Szczęśliwie udało nam się przejechać zanim procesje ruszyły. 


W Niepołomicach zaparkowaliśmy auto niedaleko kapliczki i dalej ruszyliśmy na piechotę. To był dobry pomysł, ponieważ natknęliśmy się na procesję, która akurat wyruszyła spod kościoła, równie starego i zasłużonego, jak niepołomicki zamek.

I wspomnienia powróciły

A w samym miasteczku takie cuda:

Bosko kwitnący rododendron

Zegar słoneczny z prawdziwego zdarzenia

Jak pięknie już kwitną róże!
U nas jeszcze coś słabiutko.

Cudny ryzalit!

Cudny ratusz! To neogotycka budowla z początku XX wieku. 
Trochę nam się skojarzył z Krzyżakami, ale to nie ta bajka :-)

I kolejny cudny ryzalit!

I niemniej cudowny szyld apteki.

I równie cudowna brama do tejże apteki.

Istotnie, wnętrza zamku były w tym dniu niedostępne, jak nas poinformował pan z obsługi, ale okazało się, że po dziedzińcu i ogrodach królowej Bony można sobie pospacerować, co też uczyniliśmy.

Chłop natychmiast udał się podziwiać swoje ulubione zabawki, ja chłonęłam atmosferę i wypatrywałam odpowiednich kadrów do zdjęć. Wypatrzyłam Stańczyka.











Ogrody królowej są ubogie, bo tylko odtworzono barokowe kształty rabat, ale i tak lokalnej społeczności należą się wielkie brawa. Potrafią korzystać z unijnych funduszów i dzięki temu ich miasto rozwija się, pięknieje. Chętnie polecę Niepołomice moim przyszłym turystom.






Którędy na Grunwald? :-)

O zamku w Niepołomicach zainteresowani mogą sobie poczytać na wielu innych stronach w Internecie, z Wikipedią włącznie, ja opowiem jedynie o tym,  co nas zdumiało. Na dziedzińcu wyeksponowane są fotografie z lat 80-tych XX wieku. 



Byliśmy w szoku widząc, w jakim stanie był ten obiekt, zanim został poddany renowacji. Jesteśmy przyzwyczajeni do ruin i upadających zabytków na Dolnym Śląsku. Rozumiemy fenomen dziejowy, który doprowadził do niszczenia obcych kulturowo zabytków przez ludność, która po wojnie na Śląsk przybyła. Nie rozumiemy ni w ząb, dlaczego zabytek rdzennej polskiej kultury był przez wiele dziesiątek lat tak okrutnie traktowany? Czy wszystko da się wytłumaczyć tylko i wyłącznie przez pryzmat komunizmu?

Po zwiedzeniu miasteczka, zjedliśmy bardzo kiepskie lody w lokalnej kawiarni. Starając się jeść produkty nieprzetworzone, zdrowe, jestem już wyczulona na chemię, jajka w proszku i tym podobne wynalazki. Wiem, że mimo wszystko na ulicy można kupić pyszne lody. Ostatnio zasmakował nam ten specjał ze zwykłej budki w Gdowie.

Wracając do domu nie oparłam się mojej skłonności do krytycyzmu i porównań. Stwierdziłam, że Puszcza Niepołomicka wygląda przy Borach Dolnośląskich, jak miejski park. Muszę być jednak sprawiedliwa, ponieważ w okolicach Niepołomic jedynie otarliśmy się o skrawek słynnej puszczy. Niewątpliwie jeszcze w tym sezonie postaramy się bardziej w puszczę zapuścić.


A propos „zapuścić” to przypominam, że w Zapuście nowi właściciele już działają i zmagają się z trudami. Zapraszam Was w imieniu Wojtka do poznania ich historii i śledzenia postępów. Mam nadzieję, że Wasze zainteresowanie zachęci autora bloga do większej aktywności.