15 maja 2013 roku, decyzją NSA, po blisko 25-letnich staraniach i walkach w sądach, bezprawnie zrabowany w 1945 roku Dwór na Woli Zręczyckiej pod Krakowem, został przekazany z powrotem rodzinie-spadkobiercom jego budowniczych i dawnych właścicieli.
Tego dnia postanowiliśmy porzucić całe swoje dotychczasowe życie i poświęcić się przywróceniu i zachowaniu pamięci o tym niezwykłym miejscu. Dwór i należace do niego obiekty przez dziesiątki lat rządów PRL zostały doszczętnie rozrabowane oraz zniszczone przebudową i rozbiórką. Mozolnie dokonujemy rewitalizacji tego miejsca, by uczynić go lokalnym centrum kulturotwórczym i turystycznym. Na terenie obiektu działa już Muzeum Dwór Feillów oraz agroturystyka. Klikając w zakładki, zapoznacie się z naszą ofertą.
Jest to opowieść o czasach dawnych i tych współczesnych, o naszych zmaganiach z materią, zarówno zabytkową, jak i tą żywą, o stosunkach z urzędami i sąsiadami. Jest to blog o życiu, do którego serdecznie Was zapraszamy.

środa, 25 czerwca 2014

Wracam do podstawówki.

Nie będę ukrywać, że z historią Małopolski pożegnałam się jeszcze w szkole. Choć moje zainteresowania zawsze oscylowały wokół przeszłości, od wielu lat jednak byłam skoncentrowana na bogatej, wielowarstwowej i wielokulturowej historii Dolnego Śląska. Nie umiem tak z głupia frant przeprowadzić się w miejsce, o którym nic zupełnie nie wiem. Wracam zatem w tym zakresie do szkoły podstawowej i od początku studiuję historię państwa Polskiego. Z racji studiów, więcej mam wiedzy na temat pradziejów na tym terenie, choć i na zgłębienie dokładniej tego tematu przyjdzie jeszcze pora. Rzecz to zrozumiała, że zwracam przede wszystkim uwagę na okolice Gdowa oraz poszukuję wspólnych mianowników dla Małopolski i Śląska. A te rzuciły mi się w oczy już na samym początku moich poszukiwań.


Weźmy na przykład ród Gryfitów. Mieszkam jeszcze (mam nadzieje, że już niezbyt długo) na Dolnym Śląsku, obok miasteczka Gryfów Śląski i nieopodal położonego zamku Gryf. Jedna z hipotez mówi, że zamek został zbudowany w 1101 roku przez rycerza z rodu von Greiff. Wszystkie źródła pisane dotyczące tamtej epoki pochodzą z późniejszych czasów, gdy większość nazw miejscowości i nazwisk została zniemczona. Nie ulega zatem wątpliwości, że chodzi o osobistość z rodu Gryfitów.

Ten sam ród Gryfitów, o podobnym herbie przedstawiającym mityczne stworzenie- gryfa, pojawia się w kontekście pierwszych udokumentowanych zasiedleń terenów nad Rabą za czasów pierwszych Piastów. Żeby było nam trudniej odnaleźć kolebkę tego rodu, pojawia się on na naszym Pomorzu oraz w różnych częściach Europy, między innymi w Saksonii, czy w pobliżu Wiednia. To prawdziwa zagadka i raczej nie do rozwiązania, gdyż korzenie Gryfitów sięgają czasów sprzed kronik. Spotkałam się z opinią, która skłania się ku lokowaniu pierwotnych siedzib Gryfitów w Małopolsce.  Moim zdaniem nie ma ku temu żadnych rozsądnych podstaw. Równie dobrze mogli wywodzić się z Saksonii, czy innej części Europy środkowej, gdzie mieli okazję zdobyć sławę i bogactwa walcząc u boku cesarzy niemieckich. Jan Długosz wywodzi ten ród z Dacji, z czasów wczesnego średniowiecza. Jak bardzo stara to rodzina wskazuje fakt, iż już pod koniec XIII wieku zaczęła tracić na znaczeniu i wyprzedawać swoje dobra. Na terenie Dolnego Śląska obrosła nawet legendą, jak mityczny Popiel, którego myszy zjadły. Jedna z nich opowiada o przejęciu zamku Gryf przez ród Schaffgotschów po pokonaniu samicy gryfa (w zasadzie nie wiemy, czy gryfy były różnopłciowe :-) i zniszczeniu w ogniu jej gniazda z gryfiątkami.

Ale wróćmy do Małopolski. 
Za protoplastę tej gałęzi rodu Gryfitów uznaje się zwyczajowo Jaksę z Miechowa, spowinowaconego z dolnośląskim możnowładcą Piotrem Włostowicem (ten z kolei miał swoją główną siedzibę na Ołbinie- dziś część Wrocławia na prawym brzegu Odry, czyli znów jesteśmy na Dolnym Śląsku, ha ha :-), który dzierżył na dworze Bolesława Krzywoustego funkcję zarządcy królewskiego dworu (komes, palatyn). Uznanie Jaksy za protoplastę rodu wydaje się jednak błędne, ponieważ nie posiadał on męskich potomków. Zatem i tej zagadki nie da się rozwiązać. Jedyny fakt, który jest niepodważalny, to duże znacznie tego rodu możnowładców w XII i XIII wieku w Małopolsce i ich wpływ na królewski dwór. Za tym prestiżem i wysoką pozycją szły zawsze ziemskie nadania.

I wreszcie dotarłam do Zręczyc, bo to nas przede wszystkim interesuje. 
Pierwszym wzmiankowanym dziedzicem tej wsi był Skarbek ze Zręczyc herbu właśnie Gryf. Notka zapisana w XIV wieku dotyczy lat 1397-98.
Prawdopodobnie Skarbek wyprzedał swoje dobra, ponieważ następne źródła pisane wspominają o roku 1412, gdzie pośród wsi prywatnych wymienia się Zręczyce i ich dziedzica Macieja Dziadonia. W XV wieku Zręczyce były podzielone pomiędzy kilka rodów. Wymienia się jako ich właścicieli braci Szymona i Stanisława Dołęgów herbu Pogonia.

Tyle mówią nam najstarsze źródła, do których mogłam dotrzeć szukając pobieżnie informacji. Więcej wyjaśnią nam zbiory z Archiwum Narodowego i gdzieś tajemniczo zagubiona teczka Dominium Zręczyce. Sama Wola Zręczycka, jako przysiółek wsi, została osadzona dużo później, niż Zręczyce, być może w XVI-XVII wieku, pod zarządem nowego potężnego możnowładczego rodu -Lubomirskich.


Na koniec ciekawostka. Gdzieś zupełnie przypadkiem z zasobów internetowych Krzyś wygrzebał skany map sięgające końca XVIII wieku. Zwróćcie uwagę, w jaki sposób napisano tam nazwy miejscowości. Zręczyce dawniej nazywały się Zrzenczyce, od żęcia zboża. Występuje tam już przysiółek Wola Zrzenczycka oraz Lubomirz, jeszcze bardziej pierwotnie zapewne Lubomir od imienia pierwszego zasadźcy. 




wtorek, 17 czerwca 2014

Pożegnanie Fiony.

Od śmierci Fiony minęły dwa tygodnie, a ja wciąż nie mogę zebrać się, by napisać o niej kilka słów. Ledwie siadam przy laptopie, oczy zachodzą mi łzami.

Opisany w poprzednich postach pobyt na Woli, był dla Fiony ostatnim. Suczka już od kilku tygodni wydawała się być nieco osłabiona, zmęczona, lecz mieliśmy nadzieję, że uda się nam ją jeszcze na stałe sprowadzić na Wolę, że zostanie z nami na zawsze. Fiona miała inne plany. Zapragnęła odejść w miejscu, w którym się urodziła i dotrzymać towarzystwa pod kurhanikiem swojej mamie i babci.

Taką chcę ją zapamiętać.

Fiona (Anetka Tuskulum) urodziła się w pierwszym miocie naszej świeżo wówczas zarejestrowanej hodowli, dn. 15 maja 2002 roku w Zapuście, pół roku po naszej przeprowadzce z Wrocławia. Będąc szczęśliwymi posiadaczami dwóch suczek- babci Buły (Danae z Linkova) oraz mamy Triss (Banshee z Niedźwiedziej Gawry) zapragnęliśmy zostawić sobie następne pokolenie. Już pierwszego dnia po porodzie wiedziałam, która sunia spędzi z nami życie.

Maleńka Fiona była niezwykle ruchliwym i charakternym stworzonkiem. Kiedy malce spędzały czas na podwórku w roboczo skonstruowanym kojczyku, potrafiła wspiąć się w wieku 5 tygodni po oczkach siatki, by dostać się na pokoje. Jej dorastanie przypadło na moją bardzo ciężką chorobę- odnowienie się ZZSK, które trwało miesiącami. Pamiętam, jak w poczuciu obowiązku, spuchnięta, obolała i zapłakana z bólu, chodziłam z nią na spacery, uczyłam ogłady, która w przyszłości zaowocowała sukcesami na wystawowym ringu. Fiona była grzeczna, karna, troszkę niezależna, ale w porównaniu do swojej babci i mamy, nawet pod tym względem była aniołem. Fiona spełniła niemal wszystkie nasze oczekiwania. Wyrosła na zdrową, śliczną suczkę, zdobyła nawet tytuł czempiona polski. Była tylko jedna mała łyżka dziegciu w tym ogromnym garze miodu- nie mogliśmy doczekać się od niej potomstwa. Mieliśmy marzenie, że będziemy zostawiać sobie po jednej suczce z każdego pokolenia linii żeńskiej. Niestety, nasze plany się nie ziściły. Kiedy straciliśmy już nadzieję (nadal próbowaliśmy), a potrzebowaliśmy nowej suczki by kontynuować pracę hodowlaną, sprowadziliśmy z czeskiej hodowli naszą Mantrę (Bluebell of Anavy). Wtedy los sobie z nas zakpił- Fiona zaszła w ciążę i urodziła 5 szczeniąt. W tej sytuacji nie mogliśmy sobie pozwolić na jeszcze jedno szczenię. Martwiliśmy się również, że jej córka może odziedziczyć podobne problemy hormonalne uniemożliwiające jej planowane zajścia w ciążę. 
Poród, który przeżyła Fiona, był bardzo ciężki (szóste szczenię nie przeżyło). Miał on miejsce, gdy suczka liczyła sobie już 5,5 roku. Wówczas zdecydowaliśmy, że wycofamy Fionę z rozrodu i skupimy się na wychowaniu Mantry. Jak wymyśliliśmy, tak uczyniliśmy. Zrobiliśmy jednak ogromny błąd, że wraz z tym postanowieniem nie zapadła decyzja o sterylizacji suczki. Fiona miała kłopoty hormonalne, żadna z cieczek nie przebiegała normalnie. Jest to wskazanie do przeprowadzenia sterylizacji, która pozwala uniknąć kłopotów na przyszłość.

Brak tej decyzji zemścił się na nas dwa lata po urodzeniu przez nią maluszków. Fiona dostała ropomacicza zamkniętego, które charakteryzuje się brakiem objawów i jest schorzeniem śmiertelnym. Kiedy suczka odmówiła spożycia zawartości miski, co przy jej łakomstwie oznacza jakiś ogromny dramat, zapakowaliśmy ją do auta i zawieźliśmy do weterynarza. Podczas podróży jej macica otwarła się i wyciekły z niej litry ropy. Sunia poszła od razu na stół, na operację. Niestety, organizm był już zatruty. Miesiąc walczyliśmy o jej życie. 
Po operacji Fiona nie podejmowała jedzenia (karmiłam ją jak gęsi na tucz- kawałki mięsa w gardło, trzymanie paszczy i czekanie na łyknięcie), a wkrótce pojawiły się pierwsze powikłania. Najpierw było to zapalenie osierdzia serca, a kiedy powoli serce wracało do normy, dostała sepsy. Jak to przy sepsie, udało się ją uratować w ostatniej chwili, ponieważ narobiłam rabanu, kiedy jej temperatura jej ciała wzrosła o 1 st, a na brzuchu pojawiły się plamy. To był koszmarny miesiąc. Kiedy pojawiły się oznaki sepsy, byłam pewna, że suczka z tego nie wyjdzie. Płakałam tak okropnie, aż Fiona resztkami sił przyszła do mnie, położyła mi głowę na kolanach, jakby chciała mnie pocieszyć. 5 lat później, kiedy zostało jej jedynie 3 dni życia zrobiła to samo.

Cudownie ocalona.

Fionę udało się wyratować, ale zdawaliśmy sobie sprawę, jakim odbyło się to kosztem. Kombinacje leków, jakie musiała brać- ratujące życie, musiały nadszarpnąć jej nerki. Po cichu przypuszczaliśmy, że mogą kiedyś w przyszłości być przyczyną jej śmierci. I tak właśnie się stało.

Po tej koszmarnej chorobie Fiona żyła z nami spokojnie i szczęśliwie 5 lat. Jeszcze trochę pochodziła na wystawy, ale później przestało jej to sprawiać radość, więc odpuściliśmy. Była zdrowym, kochanym seniorkiem, cudowną towarzyszką zabaw dla Mantry. Mantrą opiekowała się od samego początku, gdy tylko ta pojawiła się w naszym domu. Nigdy nie sprawiała nam kłopotów, jej jedynym grzeszkiem było ściąganie i zjadanie różnego rodzaju głównie papierowych gadżetów z niskiego stolika w naszej sypialni. Wrąbała dwa motki muliny, kalendarzyk podręczny i bloczki do notatek oraz niezliczoną ilośc chusteczek higienicznych. Przypuszczamy, że kółko od odkurzacza, które leżało sobie czekając na wprawienie w jednym z kątów domu, również zniknęło w jej gardzieli. Nauczyliśmy pilnować i odkładać na miejsce drobne rzeczy.

Ostatnie zdjęcia Fiony na Woli zrobione dokładnie miesiąc przed jej śmiercią 4 maja 2014.






Od wczesnej wiosny tego roku Fiona zdradzała objawy bólu stawów biodrowych. Chodziła coraz wolniej, spacery były krótsze. Aż do ostatniego tygodnia swojego życia zachowała humor i doskonały apetyt, który uśpił naszą czujność. Gdy przyszliśmy do weterynarza z suczką na chodzie, która odmówiła zjedzenia śniadania, było już za późno. Mocznik przekraczał normę kilkukrotnie, kreatynina i potas również. Fiona miała bardzo zaawansowaną anemię. Natychmiast wdrożyliśmy procedurę płukania nerek oraz dożywianie suczki za pomocą kroplówki. Dodatkowo w domu karmiłam ją co pół godziny karmą w płynie podawaną w strzykawce. Niestety, sunia słabła z dnia na dzień. W trzecim dniu od pierwszej wizyty u weterynarza przestała podnosić się na nóżki. Szóstego dnia powtórzyliśmy badania krwi. Mocznik wzrósł już 10 krotnie, co świadczy o tym, jak gwałtownie przebiegała ta choroba. Na skutek zatrucia potasem, Fiona zaczynała tracić momentami świadomość. Weterynarz nie dał nam żadnej nadziei. Jej dalsza agonia wiązałaby się z bólem i cierpieniem, ponieważ serce miała o dziwo dosyć mocne. Odłączona od kroplówek umarłaby po prostu z głodu, jeśli wcześniej nie umarłaby z powodu zatrucia toksynami. Musieliśmy podjąć decyzję, która wydawała się nam jedyna i słuszna. Decyzję o eutanazji podjęliśmy z czystym sumieniem i świadomością, że zrobiliśmy wszystko, co tylko było możliwe, by jej pomóc.

Fiona odeszła od nas za Tęczowy Most 4 czerwca 2014 w piękny słoneczny dzień w swoim ulubionym miejscu- pod winogronem. Nieopodal, w lasku pojawił się trzeci kurhanik.

Fiona przeżyła z nami 12 cudownych lat, podczas których była nam towarzyszką i członkiem naszej rodziny. Choć jej życie mogło skończyć się już 5 lat temu, udało się jej dożyć z nami starości. Bardzo nam jej brakuje, mocno tęsknimy, a ja wciąż jeszcze płaczę kiedy tylko o niej pomyślę.

Anetka Tuskulum 15.05.2002-4.06.2014


czwartek, 12 czerwca 2014

Sprawy przyjmują zły obrót, czyli jak nie sprzedaliśmy domu.

Z Woli wracaliśmy w świetnych humorach (nie zapomnieliśmy zabrać kotka :-) Miło spędziliśmy czas, trochę zajęliśmy się pracą, a trochę rozrywką. Zapomniałam wprawdzie zabrać ze sobą moje frywolitkowe robótki, ale miałam gitarę i sobie na niej grałam. Po pobycie w Prowansji, kiedy świetnie bawiliśmy się tam przy gitarze, postanowiłam przepisać mój stary śpiewnik, by nie czuć zażenowania z powodu obecności w nim infantylnych piosenek z wczesnej podstawówki. Być może poważnie powrócę do grania, postaram się też wkręcić do jakiegoś regionalnego zespołu. Tak bardzo brakuje mi muzyki, że mogę śpiewać i ludowe, byle prezentowały jakiś przyzwoity poziom.


Wracając do domu, głowę mieliśmy nabitą nowymi pomysłami i marzeniami. Na dniach nabywcy naszego domu-Asia i Kuba- mieli sfinalizować sprzedaż swojej nieruchomości, która miała sfinansować przez nich zakup naszego domu w Zapuście. Minęło pół roku, odkąd Kuba poprosił mnie o przytrzymanie dla nich domu, sprawy się komplikowały, przedłużały, wreszcie to miało się pozytywnie zakończyć. Po cichu myśleliśmy, że lada dzień wrócimy do Dworu, może nawet za dwa tygodnie z pierwszym transportem rzeczy?
Tymczasem wszystko się rypło...

Ale zacznijmy od początku. Kiedy Kuba z Asią 1 grudnia zdecydowali się na zakup naszego domu byliśmy szczęśliwi. Zbyt szczęśliwi. W przypływie entuzjazmu pochopnie zaproponowałam im, żeby traktowali dom, jak swój i przyjeżdżali do niego jak do siebie. W końcu umówiliśmy się, że przy następnej wizycie zostanie zapłacona zaliczka, zatem te grosze za pobyt nie mają żadnego znaczenia. Wycofałam dom ze sprzedaży, zawiesiłam agroturystykę, by nabywcy mieli swobodę w terminach przyjazdów, przygotowałam im pokój, gdzie mogli przechować swoje zwożone rzeczy. Kuba z Asią przyjechali do nas na Sylwestra by spędzić w domu cały tydzień. Przywieźli pudła z rzeczami, które zdeponowali w przygotowanym pokoju. Spędzili miło z nami czas, przez cały pobyt nie wspomnieli o sprawach finansowych. Niestety, na koniec nie wspomnieli też o rozliczeniu się za pobyt, a mnie było głupio domagać się tego, skoro otwarłam dla nich serce i swój dom. Zamiast o finansach wysłuchiwaliśmy więc opowieści „gwiazdora wieczoru” o jego kontaktach w świecie artystów i polityków (jakby to robiło na kimś jakieś wrażenie) oraz o przodkach noblistach, niejakich Fajansach. Bardzo to było sympatyczne, ale jakoś nie na temat. Atmosferę psuło mnie i Krzysiowi chamskie zachowanie Kuby względem Asi. Poniżał ją publicznie, nie dopuszczał do głosu, robił przytyki, jak pięcioletniemu dziecku (dosłownie w stylu „nie garb się”) Asia milczała, a my nie wiedzieliśmy, gdzie podziać oczy. Cóż, cudze relacje nie są naszą sprawą i nie mamy prawa się w nie wtrącać. Niemniej jednak gdy zostawaliśmy sami, nie mogliśmy się powstrzymać od komentarzy takiego zachowania, które było dla nas absolutnie nieakceptowalne.

Podczas tych wspólnych wieczorów, oglądaliśmy też niestety wątpliwej jakości wyuzdane fotografie autorstwa Kuby nagich modelek przyobleczonych w konopne sznurki, a sytuacja niejako zmusiła nas, by uznać te dzieła za sztukę. Nie byłabym teraz taka złośliwa, gdyby nie fakt, że cała ta sprawa kupna domu, była jedną wielką manipulacją obliczoną na oszukanie nas.

Ostatniego wspólnie spędzonego wieczoru sama podjęłam temat zaliczki. Umówiliśmy się, że czekamy do 1 marca, wówczas odnawiam ogłoszenia o sprzedaży domu, jeśli nie ogarną się finansowo do tej pory. Nie ogarnęli się. Przyjechali na ferie, potem na Święta Wielkanocne. Mimo upływu terminu trzymałam dom dla nich. Podczas ich pobytu w okolicach świąt miało dojść do wpłaty pierwszej raty i do zawarcia umowy przedwstępnej. Nie wiem, co trzeba mieć w głowie, aby zaproponować nam 10 % kwoty za dom, a resztę w niewiadomym czasie? Próbowaliśmy ustalić chociaż jakieś terminy spłaty rat, ale osiągnęliśmy jedynie to, że Kuba stracił klasę (o ile kiedykolwiek ją posiadał) i zaczął się denerwować wylewając swoją frustrację na mnie. To było też bardzo wymowne, że pokrzykiwał na mnie, nie na Krzysia, który siedział obok i był równie zaangażowany, jeśli nie bardziej, jako właściciel domu, jak ja. Biorąc pod uwagę jego zachowanie względem Asi, ten emocjonalny sadysta postanowił uderzyć we mnie. Zarzucił mi nieuczciwość i chęć oszukania ich. Mnie, która od grudnia otwarła do ich dyspozycji dom i cierpliwie czekała na sfinalizowanie sprawy. 
Nie życzę sobie pokrzykiwania na mnie w moim własnym jeszcze domu, zatem dłużna Kubie nie byłam, choć mocno się powstrzymywałam. Mimo wszystko byli gośćmi w moich progach. I oczywiście nadal miałam nadzieję na pozytywne sfinalizowanie sprawy. Dziś jednak żałuję, że nie powiedziałam mu wszystkiego tego, co powinien o sobie wiedzieć. Jakim okazał się podłym krętaczem.

W sumie taki mógłby być koniec tej smutnej historii, mogliśmy w tym momencie rozstać się bez większych urazów. Cóż, nie wyszło, interesy się nie udały, takie życie, do widzenia, do widzenia. Trudno, straciłam czas i pieniądze, ale na drugi raz nie będę już taka naiwna.

Kuba jednak postanowił brnąć w swoje krętactwo dalej i to już był chwyt poniżej pasa. Kiedy pakowaliśmy się na Wolę (oni mieli zostać, przy okazji popilnować domu) okazało się, że znalazł innego kupca na swoją nieruchomość (tak z dnia na dzień) i że będzie miał za dwa tygodnie dla nas całą kwotę. Pół biedy, jak krętactwo nie wychodzi poza ściany jednego domu. Nie, Kuba zamówił ludzi do remontu i koszenia sadu, bo za dwa tygodnie będzie właścicielem. Nie uwierzyłam mu, ale nie mogłam też mieć pewności, że rzeczywiście stał się jakiś cud. Wyjechaliśmy na Wolę, a tymczasem…

Codziennie byliśmy w kontakcie i codziennie słyszeliśmy o postępie sprzedaży jego nieruchomości, co miało chyba poprawić nasze samopoczucie. Owszem, poprawiło, przygotowywaliśmy się na rychłą przeprowadzkę i załatwienie ważnych urzędowych spraw. Tymczasem Kuba z Asią, po przyjęciu jakichś swoich gości na długi weekend, spakowali swoje wszystkie rzeczy, które wcześniej przywieźli, zostawili w pokoju jakieś śmieci, żeby objętość się optycznie zgadzała i zniknęli jeszcze przed naszym powrotem. Co ciekawe, po zniknięciu nadal brnęli w swoje kłamstwo o rzekomej sprzedaży nieruchomości. Jeszcze w dzień owej „sprzedaży” czatowałam z Asią na facebooku, gdzie opowiadała mi o tym, jakie ma plany w ogrodzie odnośnie malin, ćwir, ćwir ćwir...
Nagle ucichli. Prawdopodobnie zorientowali się, że dłużej tej sprawy nie da się pociągnąć. Kuba zachował się jak prawdziwy rasowy tchórz. Zamiast sam zadzwonić i poinformować Krzysia o swoim krętactwie, wysłużył się kolejny raz Asią, która zapłakana zadzwoniła i poinformowała, że nie mogą nabyć naszego domu, bo ich na to nie stać.
Ręce nam opadły. Kiedy po kilku dniach doszłam do siebie, wystawiłam im rachunek za pobyty, który uiścili i tylko dlatego ów znany warszawski fotograf nie występuje w moim wpisie pod swoim rodowym nazwiskiem.

Długo się zastanawiałam, czy warto opisać tę historię, a przynajmniej, czy zrobić to teraz, czy po sprzedaży domu. Z jednej strony obawiałam się, że potencjalni klienci mogliby się przestraszyć, że jeśli coś pójdzie nie tak, zostaną przeze mnie opisani (nie zostaną), z drugiej jednak strony ta sprawa nadal leży mi głęboko na sercu i nadal tę historię przeżywam. Wielu z moich znajomych, którzy wiedzieli, że na bank miałam już świetnych klientów i innych nie szukam, pyta co się stało i domaga się szczegółów. Z trzeciej strony chciałabym, by była to przestroga dla innych sprzedających swoje nieruchomości. Do tego wpisu trochę natchnęła mnie historia właścicieli Górnej Chaty. Była nieco inna, ale również wiązała się ze sprzedażą ukochanego domu i przyjaźnią z przyszłymi nabywcami. Gdybym przeczytała tę ich historię pół roku wcześniej, być może nie wykazałabym się taką naiwnością.

Nigdy nie piszę na blogach o osobach trzecich, gościach, czy normalnych klientach, nawet jeśli interesy między nami nie wychodzą. Ewentualni potencjalni nabywcy naszego domu nie mają się czego obawiać, że zostaną bohaterami wpisu jeśli mają uczciwe zamiary. To, że interesy mogą nie wyjść, że bank nie udzieli kredytu jest sprawą normalną. Nie mam jednak litości dla oszustów i krętaczy. Nie obchodzą mnie relacje międzyludzkie oraz wszelkie patologie jeśli nie uderzają bezpośrednio we mnie. Jestem naprawdę osobą tolerancyjną, póki coś nie zagraża mojemu bezpieczeństwu. W tym wypadku byliśmy zagrożeni. Prawdopodobnie Kuba zamierzał za te 10 % ceny wprowadzić się do naszego domu i lata zwlekać z zapłatą. Sprawa skończyłaby się w sądzie, trzeba byłoby przeprowadzać eksmisję i jak mi jeszcze ktoś podpowiedział, zapewnić eksmitowanym lokal zastępczy. Jak sobie to wszystko uświadomię, to mi włosy dęba stają na glowie. 
Owszem, wykazałam się głupotą i naiwnością, ale ta historia mogła mieć bardziej dramatyczny ciąg dalszy.


Jeszcze nie pozbieraliśmy się psychicznie po tym szokującym dla nas wydarzeniu, a spotkała nas prawdziwa tragedia…
cdn...