15 maja 2013 roku, decyzją NSA, po blisko 25-letnich staraniach i walkach w sądach, bezprawnie zrabowany w 1945 roku Dwór na Woli Zręczyckiej pod Krakowem, został przekazany z powrotem rodzinie-spadkobiercom jego budowniczych i dawnych właścicieli.
Tego dnia postanowiliśmy porzucić całe swoje dotychczasowe życie i poświęcić się przywróceniu i zachowaniu pamięci o tym niezwykłym miejscu. Dwór i należace do niego obiekty przez dziesiątki lat rządów PRL zostały doszczętnie rozrabowane oraz zniszczone przebudową i rozbiórką. Mozolnie dokonujemy rewitalizacji tego miejsca, by uczynić go lokalnym centrum kulturotwórczym i turystycznym. Na terenie obiektu działa już Muzeum Dwór Feillów oraz agroturystyka. Klikając w zakładki, zapoznacie się z naszą ofertą.
Jest to opowieść o czasach dawnych i tych współczesnych, o naszych zmaganiach z materią, zarówno zabytkową, jak i tą żywą, o stosunkach z urzędami i sąsiadami. Jest to blog o życiu, do którego serdecznie Was zapraszamy.

środa, 27 grudnia 2017

Trzecie Święta w Dworze Feillów

To już trzecie zimowe święta w Dworze Feillów. Trudno nam nadążyć za przemijającym czasem. Przez ten czas przybyło mi i siwych włosów i zmarszczek. Przywracanie dworku do stanu przedwojennej świetności jest niezwykłą przygodą, lecz wiąże się również ze zmęczeniem, ciężką pracą, a czasem frustracją. Dach po remoncie przetrwał rok w dobrym stanie. Niestety, tej jesieni znów pojawiły się kłopoty i dach cieknie. Nasz dekarz „strzelił znikacza”, jak to mówi Krzyś i zostaliśmy z problemem.

Przygotowania do świąt były leniwe i niezbyt pracochłonne. Spędzaliśmy je we dwoje, czyli tak, jak lubimy najbardziej. Nie wysilam się na pierdylion potraw, kiedy jesteśmy sami. Wychodzę z założenia, że nowe żołądki nam na święta nie rosną. Spędzając Wigilię z rodziną nigdy nie kosztowałam wszystkich dań, które pojawiały się na stole. Zawsze wybierałam tylko to, co lubię. I właśnie to, co lubimy pojawiło się u nas w tym roku. Był zatem barszcz z kiszonych przeze mnie buraczków z uszkami. Uszka nadziałam borowikami zbieranymi jesienią w naszym parku. Były pierogi z kapustą i borowikami. Była ryba smażona- karp dla Krzysia, dla mnie łosoś, bo karpia nie cierpię. Była kutia, czy też wariacja na temat kutii, bo szaleję zawsze z bakaliami. I był sernik prawie taki smaczny, jak pamiętam z dzieciństwa. Prawie, bo lepszy. Mama przyznała mi się, że ona „z oszczędności” zawsze robiła sernik nie na maśle, ale na margarynie. Dziś nie wyobrażam sobie użyć margaryny do czegokolwiek. Ani to smaczne, ani zdrowe.

pierogi z kapustą i borowikami

barszcz z uszkami

kutia, czy też wariacja z bakaliami

rybka smażona

sernik





Choinka, podobnie jak w zeszłym roku, stanęła w ganku. Jest w pojemniku. Liczę na to, że przyjmie się wiosną w ogrodzie. Zeszłoroczne choinki, wysadzone po Świętach, świetnie zadomowiły się w parku. Rosną i cieszą nasze oczy. Plan jest taki, by pomiędzy nimi stanęła ławeczka.




W tym roku postawiłam na skromne ozdoby i w dodatku własnoręcznie wykonane. Powstał taki oto stroik na drzwi. Bombki robiłam sama.



Mamy dosyć konkretne plany na ten rok i liczę, że uda się nam je zrealizować. Mam też jedno mocne postanowienie noworoczne. Zamierzam wziąć się wreszcie w garść i więcej bywać w blogowej przestrzeni. Dlatego o planach na rok następny napiszę za kilka dni.

Tymczasem przyjmijcie raz jeszcze życzenia Szczęśliwego Nowego Roku i spędźcie Sylwestra tak, jak najbardziej lubicie :-)




czwartek, 21 grudnia 2017

Wesołych Świąt

Kochani!
Życzymy Wam z okazji Bożego Narodzenia świąt wypełnionych miłością, niosących radość, spokój i wypoczynek. W Nowym Roku spełnienia marzeń, szczęścia, powodzenia oraz dużo czasu na realizację własnych pasji.


Do następnego roku :-)

wtorek, 12 września 2017

Mój własny wędzony kurczak.

Jeśli ktoś mnie zapyta, co najbardziej lubię jeść, odpowiedź dla mnie jest prosta. Kurczak wędzony. Nie pierś, nie udko tylko właśnie kurczak. Obgryzanie kosteczek, galaretka pod skórką, ach… nic się temu nie równa! Nawet domowe wino, czy opisywane niegdyś tiramisu mojej roboty. Rodzinna legenda głosi, że trzecim słowem, jakie wymówiłam będąc w stadium larwalnym, po wyrazach „mama” i „dupa”, było „kurczak bendzony”. I ten kurczak tak za mną chodzi do dziś.

Kurczaki, które można kupić w sklepie, smakują różnie w zależności od ilości i jakości dodawanych do nich środków chemicznych. Jadałam tak paskudne, że nawet mnie zmulało. Z czasem nauczyłam się poznawać te najbardziej okropne po kolorze skórki. Prawie 3 lata temu ten problem zniknął zupełnie, gdyż w okolicy, w której się osiedliłam, nie ma w sprzedaży kurczaków wędzonych. Są oczywiście udka w Biedronce i jakieś „kąski piwne”- lekko podejrzane fragmenty udek. Czemu podejrzane? Bo mam przypuszczenie, że do wędzenia przemysłowego idą kurczaki czy ich części, które nie zeszły w sklepach, jako świeże. Kiedy pytałam o wędzone kurczaki wszyscy sprzedawcy wybałuszali na mnie oczy, jakbym szukała marynowanego krokodyla, z czego wywnioskowałam, że nie ma, nie było i nigdy nie będzie w sklepie takiego artykułu.

O własnej wędzarni marzyłam od kilkunastu lat. Krzyś obiecywał- "zbuduję, zbuduję...", nawet udało się zgromadzić cegły na materiał, ale na obietnicach się kończyło. Dwa i pół roku bez kurczaka wędzonego, nie licząc epizodu rzucenia się na kości pozostałych po obraniu z mięsa kurczaka u sąsiadki (która z kolei nabyła go dzięki znajomościom od osób trzecich), spowodowało ogromną determinację, by być w tej kwestii samowystarczalną. Stwierdziłam, że jest upokarzające takie chodzenie od sklepu do sklepu i skomlenie, żeby mi ktoś uwędził kurczaka przy okazji wędzenia kiełbas. „No może, może, proszę zostawić numer telefonu, to może…” Telefon w tej sprawie nigdy nie zadzwonił. W tym miejscu dodam, że zaopatrujemy się w małych lokalnych firmach, stąd możliwe są tego typu prośby. Mam jednak za słabe tam znajomości.

Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy powiedziałam sobie: „a ugryźcie się wy wszyscy w nos” (no, może brzydziej powiedziałam) i nie zważając na Krzysiowe słowa „zrobię, zrobię, w końcu zrobię, muszę tylko mieć natchnienie…” (kilkanaście lat czeka na natchnienie!) postanowiłam nabyć drogą kupna gotową wędzarnię.
Śliczna jest :-)))))


Przejrzałam strony internetowe w poszukiwaniu cudownego przepisu na smacznego kurczaka wędzonego. Coś mnie jednak tknęło. Zanim zmarnuję kurczaka, postanowiłam poeksperymentować na udkach.




Problem polega na tym, że prócz stałej rubryki stojącej w przepisie, iż kurczaka należy sparzyć, bo salmonella i inne cuda w nim bytują, ludzie podają różne stężenia solanki oraz różną temperaturę wędzenia. Różne przepisy tłumaczy się indywidualnymi preferencjami konsumenta. Miałam zatem okazję popełnić dwa podstawowe błędy, które zadecydowały, że udka choć zjadliwe, mocno odstawały od ideału kurczaka wędzonego. 
Najpierw nabrałam się na sól. Większość instruktorów zalecało solankę w proporcjach 100 gram soli na 1 litr wody. Jedna osoba dodawała połowę mniej soli, bo jej nie lubi. Lubię sól, zatem bez wyrzutów sumienia rąbnęłam do gara 300 gram soli na 3 litry wody. I ryj mi po „uwędzeniu” wykrzywiło.


Potem nabrałam się na temperaturę wędzenia. Zalecano wędzenie w temperaturze od 40 do 60 stopni. Świetnie, tylko nie miałam pojęcia, że 40 stopni, a 60 to jest dla wędzenia kolosalna różnica. Po spędzeniu 4 godzin w 60 stopniach moje udka były czarniuteńkie, jakby wyszły z piekła. I w dodatku strasznie słone. Mina mi zrzedła.
Ponarzekałam sobie, porzucałam kilka wyrazów odnoszących się do cudownych internetowych porad, w końcu wyciągnęłam wnioski. Nabyłam kurczaka i uwędziłam coś, co przeszło moje oczekiwania. To poezja, nie kurczak.

Podaję przepis na kurczaka idealnego.

Kurczaka nabyć drogą dowolną. Przygotować w garnku wodę z warzywami, jak na rosół. Nie solić. Zagotować wywar, wyłączyć. Wsadzić kurczaka i parzyć go około 40 minut w temperaturze 80-90 stopni nie doprowadzając do wrzenia. Sprawdzić wbijając termometr do mięsa, czy kurczak w najgrubszym miejscu osiągnął temperaturę powyżej 70 stopni. Chodzi o tę salmonellę.

W osobnym garnku przygotować solankę. Do zimnej wody wsypać sól niejodowaną (ja daję taką do przetworów) w proporcjach 50 gram na 1 litr wody. Lubię sól i stanowczo stwierdzam, że nie potrzeba jej więcej! Zanurzyć kurczaka, w razie potrzeby obciążyć miską/talerzem, czy co tam jest pod ręką, żeby był cały otoczony solanką i wsadzić do lodówki. Rano kurczaka opłukać i obsuszyć. Ja wkładam do piekarnika i włączam program „rozmrażanie”, bo ten program ma najsilniejszy wiatraczek. Dmucha, aż miło. Drzwiczki uchylam. Można suszyć na jakimś stojaczku na stole, ale ja się boję, że mi jakaś mucha usiądzie. Suszyć minimum 2 godziny, wskazane i dłużej, jeśli ktoś ma na to czas.
Wędzarnię rozgrzać do 40 stopni. Wsadzić kurczaka i w tych 40-45 stopniach wędzić minimum 3 godziny zerkając na stopień przyrumienienia skórki. Mój kurczak siedział w wędzarni 3,5 godziny. 60 stopni to nieporozumienie. Nie rozumiem, jak można preferować przesolonego, czarnego kurczaka.

Kurczaka wystudzić, wsadzić do lodówki. Na drugi dzień smakuje tak, jak wygląda, czyli niebiańsko!


czwartek, 6 lipca 2017

Pokój turystyczny.

Miało być na odwrót. Najpierw planowaliśmy stworzyć przestrzeń dla turystów, taką ekonomiczną, na każdą kieszeń, aby można było przyjechać nie tylko na 1 noc, czy na weekend, ale na kilka dni. W końcu okolica jest na tyle ciekawa, że warto spędzić tutaj troszkę czasu.
Porwała nas jednak wizja stylowych wnętrz. Łatwy dostęp, dzięki portalom aukcyjnym, do pogardzanych w Zachodniej Europie eklektycznych XIX-wiecznych mebli, rozbudził w nas instynkt łowców. Wyszukiwanie korzystnych ofert, gromadzenie tych niezwykłych, często jedynych w swoim rodzaju ruchomości, było dla nas wspaniałą zabawą.
Wiemy jednak, że dla niektórych gości antyki nie są priorytetem. Ważna jest przede wszystkim cena wynajmu pokoju, która umożliwi spędzenie u nas kilku dni.

Dla tych właśnie gości przygotowaliśmy wygodny, estetyczny 3-4 osobowy pokój w stylu rustykalnym. 




W pokoju znajduje się podwójne łóżko oraz dwa łóżka pojedyncze. Czytelnicy mojego dawnego bloga, "z poprzedniego życia" być może pamiętają tę wiejską szafę? Przyjechała z nami i wspaniale wkomponowała się w klimat wnętrza.


W pokoju, do wyłącznego użytku jego mieszkańców znajduje się prysznic z umywalnią:



Obok pokoju usytuowane są dwie toalety, które właśnie przebyły gruntowną estetyzację. Nie trzeba było skuwać starych kafelek (po tutejszemu flizów :-), na które nie mogłam patrzeć, by uprzyjemnić te wnętrza.







Już teraz, z czystym sumieniem, kiedy nie mamy się czego wstydzić, bo to i owo do tej pory wydawało się nam niedopracowane, serdecznie zapraszamy Was na wypoczynek do nas. Mamy jeszcze sporo wolnych terminów w wakacje, bo nie ogłaszaliśmy się, póki nie byłam zadowolona z efektów. 
Cena za dobę w pokoju turystycznym to 50 zł/osoba, dzieci do lat 10- ciu- 30 zł. Dopłata za pieska 10 zł przy zastrzeżeniu, że przyjmujemy tylko dobrze wychowane pieski, nie siusiające na meble oraz nie śpiące z właścicielami w pościeli.
Pełną ofertę, dla grup i osób indywidualnych, można prześledzić pod tym linkiem:

Pokój turystyczny jest usytuowany obok kuchni dla gości, którą prezentowałam kilka wpisów temu, w tym miejscu. Kuchnia jest w pełni wyposażona we wszystkie niezbędne sprzęty. Jest lodówka, dwupalnikowa kuchnia indukcyjna do gotowania, czajnik elektryczny, etc. Można przyjechać z własnym wyżywieniem lub po uzgodnieniu z nami dokupić śniadanie, obiad, czy obiadokolację.

Tymczasem w Dworze Feillów lato zafundowało nam prawdziwą orgię barw. 




Może będziemy mieli własne pomidorki? :-)





niedziela, 11 czerwca 2017

Małopolskie Dni Dziedzictwa w Dworze Feillów.

Zaletą opieki nad historycznym dworkiem są niespodzianki, które czyhają na nas niemal każdego dnia. A to zadzwoni jakiś producent filmowy, który poszukuje pleneru do zdjęć, a to w obejściu bez zapowiedzi pojawi się jakiś pan z teatru, czy pani z telewizji, ot tak, z ciekawości. 
A pewnego jesiennego dnia odwiedziły nas panie z Małopolskiego Instytutu Kultury szukając obiektów, które mogłyby być udostępnione zwiedzającym za darmo na potrzeby Małopolskich Dni Dziedzictwa. Jest to cykliczna impreza organizowana co roku w maju. Powołując do życia Muzeum braliśmy jak najbardziej pod uwagę współpracę z wszelkimi instytucjami kultury, zgodziliśmy się zatem bez wahania udostępnić nasze zbiory zwiedzającym.  

-A czy macie jakiś doświadczenie z tego typu przedsięwzięciami?-zapytała jedna z pań.
-Tak, oczywiście. W poprzednim miejscu zamieszkania braliśmy udział w Dniach Otwartych Domów Przysłupowych.
-Jaką mieliście frekwencję?
-Kilkanaście osób- nie bez dumy odparłam.
-A, to nie. Na nasze imprezy przychodzi kilkaset osób.

Troszkę osłupiałam, ale natychmiast wyraziłam zwątpienie, czy rzeczywiście komuś będzie chciało się przyjechać na takie odludzie. Zostaliśmy poinformowani, że na zwiedzanie obiektów są rezerwacje, a dworki bukowane są jako pierwsze. Miałam się o tym przekonać na tydzień przed imprezą, kiedy rezerwacje ruszyły. Już pierwszego dnia, dziesięć minut po otwarciu infolinii, ludzie dzwonili do nas, zawiedzeni, ze smutkiem w głosie, że nie można już się zapisać na zwiedzanie i czy nie możemy coś z tym zrobić. Nie możemy- tłumaczyłam i zapraszałam w każdy inny dzień, wszak nasze Muzeum otwarte jest niemal codziennie, pod warunkiem, że ktoś umówi się z nami telefonicznie na wizytę. Ta informacja w ogóle nie docierała do rozczarowanych ludzi. Jak bardzo człowiek potrafi być zdesperowany, aby wedrzeć się do obiektu w celu „konsumpcji kultury” mieliśmy okazję przekonać się w weekend 20-21 maja, kiedy drzwi naszego Muzeum zostały otwarte dla zwiedzających.

fot.S.Woźniak (MIK 2017)

Cóż mam napisać? Przeżyliśmy prawdziwy szturm na Dworek. Przez nasze Muzeum przetoczyło się około 770 osób. Początkowo mieliśmy na zmianę z Krzysiem oprowadzać po Dworku grupy 15 osobowe, jednak szybko okazało się, że to nie jest możliwe. Nie sposób było odmówić (choć czasem było trzeba) osobom spoza rezerwacji, którzy tak bardzo prosili o możliwość wejścia, że nasze grupy ostatecznie liczyły około 30 osób. Desperacja ludzka przeszła moje najśmielsze wyobrażenia. I o co było się tak starać? O wejście do obiektu, który można darmo odwiedzić w każdym innym terminie. Najsympatyczniejsi ludzie prosili, inni kłamali, że dostali informację, że to my decydujemy, kogo wpuścić do obiektu, a jeszcze inni, których naprawdę już nie zdołaliśmy upchnąć, uważajcie… wygrażali nam i wyzywali nas!!! Nie do uwierzenia! Gdyby ktoś mi coś takiego opowiedział, postukałabym się w głowę!
Na szczęście impreza ta była dobrze przygotowana przez Małopolski Instytut Kultury. Do pomocy dostaliśmy grupkę wolontariuszek, które zarządzały tym tłumem. Dziennie mieliśmy 11 oprowadzań, po 5-6 na każdego z nas. To jest dużo. Mniej więcej w połowie dnia miałam już mroczki przed oczami , a wieczorem po zakończeniu byłam nieprzytomna ze zmęczenia. Mimo to uważam, że było to niezwykle pozytywne wydarzenie. Ludzie, którzy zwiedzili obiekt, byli serdeczni, dali nam mnóstwo pozytywnej energii i życzyli szczęścia. Opowiadaliśmy o historii dworku, o rodzinie Feill, sprawach sądowych, jakie toczyły się i nadal toczą wokół dworku, o losach obiektu i naszej rodziny. Równocześnie na terenie ogrodu trwały pokazy robienia mydła, tłoczenia oleju na zimno i produkcji farb sposobami domowymi, prowadzone przez nasze nieocenione, zdolne sąsiadki- Monikę i Olę. Do tego były kramiki z naszymi wyrobami i panie z koła gospodyń wiejskich z domowymi wypiekami. Wszak tegoroczna edycja Małopolskich Dni Dziedzictwa nosiła tytuł „od kuchni”.

fot.S.Woźniak (MIK 2017)
Spacer botaniczny z pracownikiem Krakowskiego Ogrodu Botanicznego

fot.S.Woźniak (MIK 2017)
pokaz wyrobu farb- Aleksandra Popławska

fot.S.Woźniak (MIK 2017)
W salonie

fot.S.Woźniak (MIK 2017)
Galeria Stefanii Feill

fot.S.Woźniak (MIK 2017)
Galeria Stefanii Feill

fot.W.Szczekan (MIK 2017)
Gajka była gwiazdą naszego obiektu, 
Krzyś stwierdził, że stanie się twarzą tegorocznych Dni Dziedzictwa.
"Raczej pyszczkiem"- odparłam :-)

Więcej zdjęć z wydarzenia w naszym obiekcie pod tym linkiem.

Odwiedził nas Wicemarszałek Województwa Małopolskiego Pan Leszek Zegzda, którego miałam przyjemność oprowadzać wraz z jedną z grup po Dworku. Zostawił wpis w księdze pamiątkowej oraz koszulki z przezabawnym, jak dla mnie hasłem promującym Małopolskę: „Jestem z Małopolski, wychodzę na... pole”. Dostałam też czerwone korale i mam nadzieję, że kiedyś dorobię się reszty, bo te stroje ludowe są obłędnie cudowne. (Ok! Wiem, że zdziwaczałam na tej wsi! :)





Podczas oprowadzania Krzyś miał dwie zabawne sytuacje. Pierwsza, gdy opowiadał jak Politechnika Krakowska, poprzedni zarządca dworku, bezrefleksyjnie, podczas remontu i przebudowy zniszczyła zabytkowy charakter wnętrz oraz rozebrała budynki gospodarcze. Oburzył się na to jeden ze zwiedzających, który przed samym wyjściem rzucił takim zdaniem:
-To nie dział architektury jest za to odpowiedzialny, to partia kazała!
I pan uciekł nie dając możliwości podyskutowania na ten temat :-)))

Druga zabawna historia przydarzyła się pod dyplomami, które wiszą na ścianie w korytarzu. Moi czytelnicy zapewne wiedzą, że skończyłam między innymi Muzeologię na UJ-cie.
Do Krzysia podszedł człowiek i zagaił:
-Pan jest muzykologiem!
-Słucham?- zdziwił się Krzyś kompletnie pozbawiony muzycznych zdolności.
-Tu jest tak napisane- człowiek pokazał palcem na dyplom- jest pan muzykologiem!
Krzysiowi opadły ręce.
-Nie ja, tylko moja żona i nie muzykologiem, tylko muzeologiem!

Będę to opowiadała każdemu podczas zwiedzania Dworku, zgodnie z tym, czego nauczyłam się  na owej muzeologii. Nasz profesor bardzo zwracał nam uwagę, aby każdy wykład podczas oprowadzania, co 15 minut okraszać zabawną anegdotą.


To były dwa szalone dni. Po imprezie sprzątaliśmy 3 dni, następne 2 odpoczywaliśmy, a w kolejny weekend, gdyż Małopolskie Dni Dziedzictwa się nie zakończyły, wzięliśmy udział, tym razem od tej drugiej strony- jako „konsumenci kultury” -w zwiedzaniu innych obiektów- wioski Frydman na Spiszu i zakamarków Teatru Słowackiego. Przygoda to była niesamowita, ale to już  jest temat na zupełnie inną opowieść. 

czwartek, 27 kwietnia 2017

Kuchnia dla gości.

Wprawdzie nasza oferta dla gości obejmuje wyżywienie, lecz może czasem się zdarzyć, że ktoś z turystów zechce obniżyć sobie koszty pobytu, lub lubi jeść tylko to, co sam ugotuje. Nie wszyscy goście mają też śmiałość poprosić o herbatę lub kawę pomiędzy posiłkami. Dla wszystkich takich przypadków przygotowaliśmy dodatkową kuchnię do wyłącznej dyspozycji naszych gości. Kuchnia jest wyposażona we wszystkie niezbędne sprzęty kuchenne. Dodatkowo dla rodzin 3-4 osobowych lub grupy przyjaciół, które chciałyby spędzić u nas więcej niż 2 noce, mamy przygotowaną bardzo atrakcyjną ofertę turystyczną. Szczegóły tej oferty zainteresowanym przesyłam na e-maila, serdecznie zapraszamy do kontaktu.









Klimat mamy taki, że praktycznie od stycznia nie bardzo są warunki na wszelkie remonty. Mimo to, udało nam się wyremontować następne pomieszczenia. Próćz wyżej pokazanej kuchni, dopieszczamy jeszcze pokój z galerią obrazów Stefanii Feill oraz szykujemy się do remontu kolejnego wnętrza, które będzie przeznaczone na kolekcje Krzysia, przywiezione z Dolnego Śląska. Pomimo, że Muzeum Dwór Feillów przede wszystkim skupia sie na rodzinnych pamiątkach, to jednak trudno nam kilkanaście lat naszego życia na Pogórzu Izerskim schować do pudeł i skazać na zapomnienie.

P.S. Podziękowania dla Klaudii -Złoty Kot- za przepiękną kolekcję malowanej ceramiki :-*