15 maja 2013 roku, decyzją NSA, po blisko 25-letnich staraniach i walkach w sądach, bezprawnie zrabowany w 1945 roku Dwór na Woli Zręczyckiej pod Krakowem, został przekazany z powrotem rodzinie-spadkobiercom jego budowniczych i dawnych właścicieli.
Tego dnia postanowiliśmy porzucić całe swoje dotychczasowe życie i poświęcić się przywróceniu i zachowaniu pamięci o tym niezwykłym miejscu. Dwór i należace do niego obiekty przez dziesiątki lat rządów PRL zostały doszczętnie rozrabowane oraz zniszczone przebudową i rozbiórką. Mozolnie dokonujemy rewitalizacji tego miejsca, by uczynić go lokalnym centrum kulturotwórczym i turystycznym. Na terenie obiektu działa już Muzeum Dwór Feillów oraz agroturystyka. Klikając w zakładki, zapoznacie się z naszą ofertą.
Jest to opowieść o czasach dawnych i tych współczesnych, o naszych zmaganiach z materią, zarówno zabytkową, jak i tą żywą, o stosunkach z urzędami i sąsiadami. Jest to blog o życiu, do którego serdecznie Was zapraszamy.

niedziela, 26 lutego 2017

Jak można nas dopieścić?

Przyznam się Wam do jednej wady. Jestem łasa na wszelkie komplementy, wyrazy szacunku i podziwu. Szczególnie kiedy słyszę takowe z ust urzędników, którzy w Polsce nie mają dobrej prasy i rzadko kiedy rzucają obywatelowi w twarz ciepłe słowo. Jednym słowem jestem próżna. Co ja się nagłowiłam i nakombinowałam, żeby ściągnąć do dworku urzędników od Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, to sobie trudno wyobrazić. Bardzo chciałam się pochwalić naszą pracą, tym jak objęliśmy opieką zaniedbany zabytkowy dwór, jak urządziliśmy w dworku Muzeum poświęcone historii rodziny. Zajęci urzędnicy mają jednak ważniejsze rzeczy do roboty, muszą jeździć na interwencje, kontrole, a przecież sama na siebie nie napiszę donosu. Głupio by było, co nie? 

Na szczęście w tym kraju zawsze można liczyć na właściwą postawę praworządnych obywateli, którzy zatroskani losem zabytku, wspólnego dobra, zaniepokoją się, że właściciel obiekt niszczy, przebudowuje, dobudowuje, zmienia funkcję, etc. Na skutek takiej właśnie obywatelskiej postawy zmartwionego naszymi remontami członka społeczeństwa, w piątek odwiedziły nas panie z urzędu konserwatorskiego.


Zdjęcie członka- Juliusza D.
praworządnego obywatela zatroskanego losem zabytków w Polsce.

Moja radość nie miała granic, gdyż nie można nas lepiej dopieścić, jak nasłać na nas kontrolę. Mam wówczas pole do popisu, by pochwalić się swoją pracą, opowiedzieć o działaniach i planach na przyszłość. Działalność muzealnicza osób prywatnych jest wciąż u nas na tyle marginalna, że w ludziach, którzy mają chociaż odrobinę styczności z kulturą, wzbudza szacunek.

Tak właśnie zostaliśmy odebrani przez kontrolujące nas panie urzędniczki. Wybaczcie mi poniższe słowa, nie chciałabym być posądzona o to, że się przechwalam. Po prostu warto upamiętnić rzadki przypadek, że urzędnik ma powód, by kogoś docenić.

W protokole z kontroli napisano, że dwór jest utrzymany w dobrym stanie technicznym, który nie zagraża jego zniszczeniem. Wykonano wyłącznie prace zabezpieczające i naprawcze, niewymagające pozwolenia konserwatora zabytków. Prace te zostały wykonane poprawnie. Wydane zostaną zalecenia konserwatorskie związane z poważniejszymi pracami, wymagającymi pozwolenia, specjalistycznego projektu prac i fachowego wykonawstwa. Czyli tak naprawdę dopiero teraz zaczną się prawdziwe koszty. Niestety, nasze zasoby finansowe już się wyczerpały, prace naprawcze oraz wyposażenie obiektu pożarło już cały nasz budżet. Trzeba będzie na te remonty albo wpierw zarobić albo zaciągnąć kredyt.

Poza protokołem usłyszeliśmy od urzędniczek, że jesteśmy ludźmi nietuzinkowymi, którzy wyznają w życiu inne wartości, niż kult pieniądza. Obiekt nie mógł trafić w lepsze ręce. Pomysł, aby w takim miejscu stworzyć muzeum poświęcone pamięci rodziny, jest jak najbardziej trafiony, szczególnie, że odzyskane dwory i majątki z reguły zamieniają się w miejsca typowo komercyjne. W naszym obiekcie na pierwszym miejscu jest idea wskrzeszenia pamięci o rodzinie, która miała przed wojną znaczny wpływ na region. Dla przykładu, architekt i budowniczy dworu- Władysław Jenkner, pracował przy tworzeniu pierwszych elektrycznych linii tramwajowych w Krakowie, był też pionierem piłkarstwa w Polsce. Możecie o tym przeczytać pod tym linkiem: Historia Wisły.

Przyznam szczerze, że zarumieniłam się ze wzruszenia słysząc tak miłe słowa z ust urzędniczek.

Jeżeli zatem ktoś jeszcze zechce nas dopieścić, dać nam możliwość pochwalenia się naszą pracą urzędnikom i przedstawicielom różnych instytucji, niech napisze donosik tu i ówdzie. Sprawi nam tym największą radość. Podpowiadam, że nie wykorzystano jeszcze możliwości donosu na nas do księdza proboszcza*.

* Po głębszym zastanowieniu przypuszczam, że donos do księdza proboszcza (przynajmniej ustny) poszedł jako pierwszy :-)

sobota, 11 lutego 2017

Pożegnanie Jaskra.

2 lutego pękły nam serca. Odszedł od nas ukochany członek rodziny –Jaskier (Useful Friend of Tuskulum Kwintesencja). 



Nie ma takich słów, którymi mogłabym komukolwiek wytłumaczyć, jak ważną istotą był dla nas. Przez 14 lat dostarczał nam nie tylko radości, lecz nadawał ton naszemu życiu. Wierzcie, lub nie, ale był pełnoprawnym członkiem rodziny, z którego zdaniem musieliśmy się liczyć. Jaskier, najbardziej uroczy i czarujący pies pod słońcem, który kradł serce każdemu, kto stanął na naszej drodze, był jednocześnie bezkompromisowy i nieprzekupny. Pierwsze lata życia z nim były poświęcone ustalaniu granic jego uporu względem niektórych kwestii. Muszę przyznać, że w kilku przypadkach ulegliśmy jego poglądom i to my nauczyliśmy się kompromisów. Jaskier owinął nas sobie dookoła ogona, zakochaliśmy się w nim bez pamięci i szczególnie na jego stare lata spełnialiśmy wszelkie jego zachcianki. Niekiedy odczuwali to nasi znajomi. Kiedy jakieś zachowanie Jaskra było dla naszych znajomych kłopotliwe (np. próby przytulania się lub wyżebrania czegoś przy stole podczas posiłków), jasno dawałam do zrozumienia, lub mówiłam to wprost, że Jaskier jest u siebie, a gość który chce nas odwiedzać powinien się dostosować do zwyczajów, jakie panują w naszym domu. Suczki nasze, niemniej przez nas kochane i niemniej słodkie, lecz uległe, zawsze były w jego cieniu, gdyż Jaskier zawsze znalazł jakiś pomysł, by być w centrum uwagi. Nie raz zdarzało się, kiedy podczas odchowu szczeniąt, gdy byliśmy w stu procentach zaangażowani w opiekę nad matką i maluchami, Jaskier wpadał na jakiś genialny pomysł, by naszą uwagę skierować w swoją stronę. Najczęściej były to upadki ze schodów powodujące lekkie kontuzje, które normalnie nigdy mu się nie przydarzały.

Żyjąc z nim przez 14 lat zrozumiałam, jak bardzo inteligentne i wyrachowane mogą być psy, jak potrafią kombinować, by osiągnąć cel.

Jaskier kochał nas tak samo bezgranicznie, jak my jego. Codziennie widziałam to w jego oczach. I wybaczałam mu z góry jego małe grzeszki oraz to, że czasem musieliśmy dostosowywać nasze działania do jego fanaberii. Dotyczyły one tylko i wyłącznie bycia z nami, a wiadomo, że nie wszędzie i nie w każdej sytuacji mógł nam towarzyszyć. Jaskier nigdy niczego nie zniszczył w domu (nie licząc kilku obgryzionych sznurówek, kiedy na starość miał kłopoty z dusznościami i wpadał w panikę), ani nawet podczas choroby, nie nabrudził w domu. Grzecznie zostawał w domu, kiedy musieliśmy gdzieś wyjechać, ale nigdy nie dał się zamknąć w żadnym pokoju, kiedy byliśmy w domu, a z powodu czyjejś wizyty nie chcieliśmy, by pies nam towarzyszył. Musieliśmy się nauczyć, że pies towarzyszy nam w każdej sytuacji, a szczególnie jak się coś dzieje, jest aktorem pierwszoplanowym. Zawsze kładł się z tą swoją słodką minką w samym centrum wydarzeń. Nie przeszkadzał, lecz pilnował. Towarzyszył dekarzom i fliziarzom (fliziarz to w Małopolsce facet od układania kafelków), hydraulikom, ogrodnikowi i ekipie telewizji. I każdy, kto próbował dać nam do zrozumienia, że pies lekko przeszkadza, napotykał moje gromiące spojrzenie.

Straciliśmy więc naszego „przewodnika stada”.


Jaskier poczuł się gorzej w Wigilię Bożego Narodzenia. Zawsze był problem, by namówić go na jedzenie (przez całe życie był okropnym niejadkiem), ale tym razem jego reakcja była stanowcza. To nie było zwykłe marudzenie, to była kategoryczna odmowa powiązana ze smutnym wzrokiem. Tym razem z nim nie dyskutowałam (a codziennie przez 14 lat 2 razy dziennie negocjowałam zjedzenie porcji karmy, bo też jestem uparta i konsekwentna), zabrałam miskę z karmą i podałam z ręki jedzenie ludzkie. Smutek w oczach zamienił się w niedowierzanie i radość. Trwała ona tydzień. Po tygodniu jedzenia z ręki wołowiny, żółtego sera i warzyw,  Jaskier stopniowo eliminował produkty. Na samym końcu jadł już tylko troszkę surowego mięsa wołowego, by na 2 tygodnie przed śmiercią nie jeść już nic.

Po świętach, kiedy jeszcze udawało mi się zbilansować mu z ludzkiego jedzenia podawanego z ręki odpowiednie składniki i liczbę kalorii, udaliśmy się do weterynarza. Wyniki nie były dobre i świadczyły o zaawansowanej niewydolności nerek. Kreatynina była trzykrotnie podniesiona, mocznik dwukrotnie, Jaskier miał anemię i mimo wypijania dużej ilości wody, był odwodniony. Niknął nam w oczach. Oczywiście wymiotował. Na niewydolność nerek zmarła nam Fiona i kotka, wiedzieliśmy więc, że nie ma żadnej nadziei. Pies dożył kresu swoich możliwości, ma już 14 lat i pierwsze wysiadły nerki. Pytanie było, na jak długo uda mu się pomóc, jak pies zareaguje? Przez 3 tygodnie podawaliśmy mu w domu kroplówki, mimo to poziom kreatyniny wciąż rósł. Pies już nic nie jadł, żył i miał siłę tylko dzięki podawanej glukozie. Niestety, po 3 tygodniach umęczone żyły tak się pozapadały, że weterynarz z trudem zakładał mu wenflon i to już na tylną łapkę. Ostatnie wenflony działały tylko na jedno podanie kroplówki. Jaskier, którego normalna waga to 36-38 kilo, na kilka dni przed śmiercią ważył poniżej 30-stu.



Tym razem o uwagę poświęconą
Jaskrowi zazdrosna jest Mantra

Podczas ostatnich tygodni życia Jaskra
dużo czasu spędzaliśmy na podłodze

W końcu nadszedł ten dzień, kiedy żyły nie przyjmowały już kroplówek i trzeba było powiedzieć sobie, że dalsze utrzymywanie go przy życiu jest dla niego i dla nas torturą. Pozostawienie go bez wspomagania byłoby skazaniem go na być może powolną, głodową śmierć i okropne cierpienie. Wychodzę z założenia, że mamy obowiązek zapewnić psu nie tylko godne życie, ale i godną bezbolesną śmierć. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie ma się pewności, czy to już jest ten moment. Dopiero po fakcie, kiedy pierwsze emocje i rozpacz minęły, wiem, że to był dobry moment, a decyzja słuszna.

Bardzo nam brakuje naszego Przyjaciela. Snujemy się po domu nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Na niczym nie mogę się skupić i nic mi nie wychodzi, ciasto ma zakalec, chleb nie posolony, majonez się waży. Jest jeszcze zbyt zimno, aby rzucić się w wir remontów i choć przez pół dnia skupić myśli na czymś innym. Jak zombie wykonuję podstawowe czynności domowe, takie jak gotowanie czy sprzątanie i wspominam. Trochę chyba wariuję, bo wydaje mi się, że słyszę jego tupanie i czasem odczuwam jego obecność przy sobie. Często się oglądam i omiatam wzrokiem miejsca na dywanie, gdzie kładł się podczas choroby przykrywany ręcznikiem, gdyż drżał już z hipotermii.

To jedno z ostatnich zdjęć Jaskra przed śmiercią.
Tak spokojnie tutaj śpi. Takim go zapamiętałam.



Odpoczywaj w spokoju nasz kochany Przyjacielu w wymiarze, gdzie nie ma już bólu, ani cierpienia. W naszych sercach jesteś wciąż żywy i nigdy o Tobie nie zapomnimy, bo taki Wyjątkowy Pies zdarza się tylko raz na całe ludzkie życie.