15 maja 2013 roku, decyzją NSA, po blisko 25-letnich staraniach i walkach w sądach, bezprawnie zrabowany w 1945 roku Dwór na Woli Zręczyckiej pod Krakowem, został przekazany z powrotem rodzinie-spadkobiercom jego budowniczych i dawnych właścicieli.
Tego dnia postanowiliśmy porzucić całe swoje dotychczasowe życie i poświęcić się przywróceniu i zachowaniu pamięci o tym niezwykłym miejscu. Dwór i należace do niego obiekty przez dziesiątki lat rządów PRL zostały doszczętnie rozrabowane oraz zniszczone przebudową i rozbiórką. Mozolnie dokonujemy rewitalizacji tego miejsca, by uczynić go lokalnym centrum kulturotwórczym i turystycznym. Na terenie obiektu działa już Muzeum Dwór Feillów oraz agroturystyka. Klikając w zakładki, zapoznacie się z naszą ofertą.
Jest to opowieść o czasach dawnych i tych współczesnych, o naszych zmaganiach z materią, zarówno zabytkową, jak i tą żywą, o stosunkach z urzędami i sąsiadami. Jest to blog o życiu, do którego serdecznie Was zapraszamy.

środa, 25 grudnia 2013

Czerwcowy zwiad.

Czerwiec 2013
Dzień, w którym przyszło nam zajechać do Dworu, nie jako turyści, ale pierwszy raz w charakterze gospodarzy, był niezwykle ponury. Tego roku wiosna na Pogórzu Izerskim była okrutnie mokra. Pierwszy raz nie zakwitły wcale jabłonie, a zawiązki czereśni strącił wiatr i bezustannie od półtora miesiąca lejący deszcz. Dzień zatem, w którym przyszło nam wyjechać, na Pogórzu Izerskim nie różnił się niczym od poprzednich i następnych tej wiosny. Zapakowaliśmy do auta cztery nasze psy, doczepiliśmy przyczepę z dobytkiem i pierwszy raz od 15 lat ruszyliśmy całą ferajną na wakacje. Może nie do końca miały to być wakacje, a bardziej zwiad, ponieważ musieliśmy podjąć jedną z najważniejszych dla nas decyzji życiowych, czy chcemy wyprowadzić się do Małopolski, by przejąć opiekę nad Dworem?

Tego dnia nasz anioł stróż, znudzony zapewne bezustannym deszczem, musiał zrobić sobie małą drzemkę. Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Zapusty, jedno z kół w aucie wpadło w głęboką, ale niewidoczną, bo zalaną wodą dziurę. Okazało się to przyczyną późniejszych kłopotów. Z powodu lokalnych podtopień, nie mogliśmy dojechać do autostrady. Straciliśmy na to dwie godziny. Kiedy wreszcie w okolicach Bolesławca odnaleźliśmy czynny wjazd na autostradę, już byliśmy psychicznie umęczeni i zniechęceni. Podróż ciągnęła się w nieskończoność, mimo to mieliśmy szansę dojechać na Wolę przed zmrokiem. Nadzieja ta prysła w Wieliczce, kiedy naruszony na dziurze w Zapuście kielich mocujący zawieszenie auta rozsypał się w drobny mak. Utknęliśmy o zmroku w centrum Wieliczki, w deszczu. 



Szczęście nasze to wielkie, że Krzyś jest utalentowanym majsterkowiczem. Po kilku próbach, tracąc jedynie godzinę, przy pomocy łomika i sznurka, udało się podnieść i unieruchomić zawieszenie na tyle, by powolutku dowlec się do Dworu. Z Wieliczki na Wolę jest kilkanaście kilometrów. Było to najdłuższe kilkanaście kilometrów w moim życiu.

Kiedy wreszcie dojechaliśmy, wysiadłam z auta. Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Mnie uderzył w kubki węchowe zapach drewna pomieszany z impregnatem. Tak pachniał Dwór, pomimo że został zbudowany w 1935 roku, a konserwacji nie przeprowadzano tam od dziesięcioleci. Później tego charakterystycznego „zapachu historii” nie wyczuwałam, ponieważ nos się przyzwyczaił.

Poranek dnia następnego powitał nas oczywiście deszczem i chłodem. Zakutałam się cała w ciepłą kurtkę z zimową podpinką i wyszłam na obowiązkowy, niezależnie od pogody, poranny spacer z psami.  
Małopolska jest niezwykle gęsto zaludniona. Nie ma tu takiej sytuacji, jak u nas na Pogórzu Izerskim, że wychodzi się na spacer i pół dnia nie spotyka się żadnej ludzkiej żywej duszy. Towarzyszy nam raczej sama przyroda ożywiona i nieożywiona. Wkrótce miałam się przekonać, że mimo iż Wola Zręczycka to mały przysiółek równie niewielkiej wsi Zręczyce, panuje tu spory ruch.

-Dzień dobry- wita się ze mną jakiś człowiek. Spod kaptura, w mroczny poranek, nawet nie widzę jego twarzy, słyszę tylko miły głos.
-Pani jest naszą nową sąsiadką?- pada pytanie. –Ja mieszkam tu obok.

Sąsiad wymienia numer swojej posesji, rzeczywiście, to musi być gdzieś niedaleko. Nie mam zielonego pojęcia, kto gdzie mieszka. Znam tylko ze słyszenia kilka nazwisk, ale chwilowo nic mi to nie daje.

-Hm… - nie za bardzo wiem, co powiedzieć i zaczynam się tłumaczyć- Wie pan, sąsiadka to jeszcze za dużo powiedziane. Na razie przyjechaliśmy zastanowić się, czy chcemy tutaj zamieszkać.

Pies mnie ciągnie, zatem konwersacja musi się zakończyć.

Po śniadaniu niebo się przejaśniło. Ruszyliśmy do Gdowa na piechotę, ponieważ auto nie nadawało się do użytku. Po zakupie niezbędnych materiałów do naprawy oraz produktów spożywczych zaczęliśmy się otrząsać z przygód i rejestrować w głowie to, co było nam zapewne przeznaczone przez los.

Wraz z budynkiem Dworu i dawną służbówką, rodzina odzyskała 5 ha ziemi, w tym 3 ha sadu. Oczywiście, jabłonie, jakbyśmy nie mieli dosyć jabłek w Zapuście. Dopust boży, jak się wie, z czym to się wiąże. Sad wygląda pięknie tylko na zdjęciach i obrazach, schody zaczynają się, kiedy ten sad trzeba ogarnąć. Owocujące co drugi rok jabłonie w półhektarowym sadzie w Zapuście dają ok 8 ton jabłek na raz. Mnóstwo owoców się marnuje, aż serce pęka. No i to koszenie. Na Woli przynajmniej odpada mi ten podstawowy problem. Będziemy mieć raczej kłopot  z pogodzeniem interesów sąsiadów zainteresowanych pozyskaniem zielonki na potrzeby swoich zwierząt, a nie z tym, że przyjdzie nam kosić własnoręcznie 5 ha traw. Być może będziemy sami mieć własne konie, choć na początek chyba spróbujemy wziąć cudze pod swoją opiekę. W ten sposób będę mogła się zorientować, czy naprawdę chcę mieć konia i jestem gotowa się nim opiekować i szkolić, czy jest to tylko moja fanaberia, która stanie się kłopotem, kiedy chęć mi przejdzie.

W sadzie odkryliśmy kilka niepozornych czereśni zagubionych gdzieś pomiędzy jabłoniami. To dobrze, ale trzeba będzie dosadzić kilka innych drzew owocowych- gruszę, śliwę, czereśnie i wiśnie. Obowiązkowo musi znaleźć się winogron, ponieważ nie wyobrażamy już sobie życia bez wina domowego.



Za sadem jest łąka, na której pasły się dwa konie. Nie wiedzieliśmy wówczas, czyje to konie, czemu pasą się na naszym, ale nie robimy z tego żadnego problemu. Niech się pasą, niech nic się nie marnuje. Nie możemy jeszcze z tego wszystkiego korzystać, niech korzystają inni. Z końmi zapoznaliśmy się bliżej dwa miesiące później, we wrześniu, kiedy drugi raz przyjechaliśmy już pewni, że chcemy zaopiekować się Dworem.

Zamknęliśmy psy w budynku i ruszyliśmy obejrzeć sobie wieś. Dla mnie było bardzo ważne poczuć energię, jaka bije z domów, z ludzi. W Zapuście można przejść całą wieś nie napotykając po drodze żadnego mieszkańca. Tutaj, mimo iż wioska wydaje się mniejsza, tętni życie. Co kawałek napotykaliśmy krzątających się ludzi. Witając się z nimi szukałam w oczach uczuć. Nie napotkałam niechęci do obcych, co dało mi nadzieję, że nasze stosunki z wsią powinny być poprawne. Wiadomo, na początku będzie trudno określić swoje miejsce w społeczności, ale mamy już doświadczenie z Zapusty. Dla ludzi trzeba być miłym, pomocnym, uczynnym, ale w żadnym wypadku nie dać sobie wejść na głowę i nie dać się wykorzystać. Nie wolno silić się na to, by ludzie od razu nas zaakceptowali, to przyjdzie samo z czasem. Należy trzymać dystans do problemów i sporów pomiędzy sąsiadami, nie stawać po niczyjej stronie. Spory, które toczą się w każdej wsi, jak Polska długa i szeroka, datują się od pokoleń i nie nam wtrącać się w tego typu sprawy. Nie wolno też nikogo pouczać, choćby serce bolało. Zauważyłam, że w tamtych okolicach kultura trzymania zwierząt jest dużo gorsza niż na Dolnym Śląsku, choć i u nas nie jest z tym różowo. Mimo wszystko nie zamierzam prowadzić w okolicy kampanii na rzecz spuszczania psów z łańcuchów, ani pogadanek na temat wody i grzebienia, ponieważ tego typu działania napotykają na opór i przysparzają jedynie wrogów. Lepiej działa dobry przykład. Mam nadzieję, popartą doświadczeniami z Zapusty, że sam widok naszej czwórki psów lepiej podziała na wyobraźnię i ludzie zobaczą, że psy nie muszą, brudne i skudlone, wisieć na łańcuchu. Podobnie jak dom i obejście, również zwierzęta są naszą wizytówką.


W czerwcu obejrzeliśmy dokładnie stan techniczny budynku i obejścia. Prawda jest taka, że choć poszczególni użytkownicy każdy, jak jeden mąż, określali się właścicielami, Dwór dzierżawili i nie zamierzali inwestować w remonty. Na początku lat 90-tych, kiedy obiekt dzierżawił Krzysztof Wize, przebudował wszystkie pokoje wykrawając w każdym przestrzeń na łazienki. Zamontował też przedziwny i absolutnie nie przystający do technicznych warunków obiektu piec na gaz. Być może w tamtych czasach miało to jakiś sens, jednak dziś ogrzewanie gazowe takiego obiektu, w oparciu o przestarzałą infrastrukturę to nieporozumienie. Nie ukrywam, że to nasze największe wyzwanie, z którym przyjdzie się nam zmierzyć na samym wstępie. 
Z oględzin technicznych wynika, że dach jest mocno dziurawy, a na strychu zamontowane są przedziwne metalowe  konstrukcje obciążające drewniany strop. O śmietniku na strychu i w służbówce nawet nie chcę wspominać. Wspomnę i to w obrazkach, jak przyjdzie nam to wszystko sprzątać. Problem stanowią liczne uschnięte drzewa na posesji w tym takie, które bezpośrednio grozi bezpieczeństwu budynku. Aby to wszystko uprzątnąć musimy wpierw uzyskać zgodę konserwatora zabytków, ponieważ nie tylko sam dom, ale i cała działka, na której stoi, objęta jest konserwatorskim nadzorem.

Ostatniego dnia, kiedy gorączkowo się pakowaliśmy, pod płot podszedł jeden z mieszkańców wsi. Szkoda, że nabrał odwagi dopiero na kilka godzin przed naszym odjazdem. Bardzo chętnie ucięlibyśmy sobie pogawędkę, gdyż bardzo byliśmy ciekawi tego, jak się tu żyje. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Sąsiad rozśmieszył nas swoim stwierdzeniem:
-A skąd wy jesteście?- zapytał
-Z okolic Jeleniej Góry.
-A, to Niemcy- machnął ręką.

Droga powrotna upłynęła nam początkowo w innych warunkach, niż przyjazd, ponieważ dla odmiany był koszmarny upał. Sama nie wiem, co jest gorsze, kiedy w aucie bez klimatyzacji przewozi się zwierzęta. W okolicach Legnicy poczułam, że jesteśmy w domu. Lunęło tak okrutnie, że przypomniałam sobie nasz wyjazd z Zapusty. Opadły mi ręce i w tym momencie poczułam, że Dolny Śląsk jest dla mnie zdecydowanie za mokry, choć tak naprawdę zdarzyła nam się jedna taka w życiu mokra wiosna.
Po mokrej wiośnie świat zaczął schnąć. Lato tego roku, choć bez owoców, było w miarę ładne. Zajęliśmy się na dwa miesiące intensywnie obsługą naszego ruchu turystycznego. Następną przerwę, by pojechać na Wolę, wygospodarowaliśmy dopiero we wrześniu.


piątek, 13 grudnia 2013

Dzieje Dworu i historia rodziny Feill.

Najstarszym protoplastą, o którym rodzina zachowała pamięć, był Johann Feill. Był to obywatel francuski niemieckiego pochodzenia, który posiadał dobra w Lotaryngii. Podczas rewolucji francuskiej, w 1790 roku spieniężył swój majątek i wyemigrował do Austrii. Tam zakupił browar pod Wiedniem w miejscowości Wiener Neudorf, który prowadził z żoną Barbarą. Z ich związku urodził się syn Rudolf, który przejął rodzinny interes. Rudolf ożenił się z Polką Anną Józefą Olszańską, córką uczestnika powstania listopadowego, który po klęsce w 1831 roku utracił majątek na Śląsku i ratował się ucieczką do Wiednia. Rudolfowi i Annie urodziło się 4 synów: Rudolf, Antoni, Aleksander i Jan oraz 5 córek: Katarzyna, Maria, Barbara, Emilia i Ernestyna. Anna bardzo tęskniła do swojej ojczystej ziemi. Po śmierci  Jonanna, około 1850 roku, Rudolf z Anną oraz z dziećmi udali się do Małopolski, gdzie w okolicach Wieliczki nabyli klucz majątków ziemskich należących przed rabacją do rodziny Lubomirskich. Po śmierci Rudolfa majątek został podzielony pomiędzy trzech braci. W Zręczycach osiedlił się Aleksander, Zagorzany przejął Rudolf zaś Wola Zręczycka przypadła w udziale Antoniemu. Jan, który pozostał w Wiedniu, oraz wszystkie dziewczęta zostali wywianowani gotówką.

Z mapy znajdującej się w Archiwum Narodowym wynika, iż Antoni zasiedlił dwór istniejący na obecnym miejscu zanim rodzina Feillów sprowadziła się do Małopolski. W rodzinie zachowała się pamięć o tym, że obiekt ten był bardzo stary. Nigdy nie wspominano, by protoplasta wolańskiej gałęzi Feillów- Antoni wzniósł go na surowym korzeniu.

Majątek na Woli oparty był przede wszystkim na gospodarce leśnej. Należał do niego dwór wraz z zabudowaniami gospodarczymi, 30 ha gruntów ornych oraz 150 ha lasu.

Antoni, który osiedlił się na Woli Zręczyciej, urodził się 19 sierpnia 1843 roku w Wiener Neudorf. Jego pierwszą żoną była Ludmiła Pirkl, która zmarła na Woli 24 września 1885 roku na skutek komplikacji poporodowych w wieku 39 lat. Nic nie wiadomo o dziecku, zatem prawdopodobnie i ono nie przeżyło porodu.
W roku następnym Antoni, mając lat 43, wstąpił w związek małżeński z 19 letnią Malwiną Jurzykowską urodzoną na Morawach 2 października 1867 roku, córką Franciszka Jurzykowskiego  i Justyny Grzesickiej. 

Antoni i Malwina, rok 1886

Z tego związku urodziła się piątka dzieci; synowie: Ernest, Stefan, Antoni oraz dwie córki: Malwina i Kamila. 

Antoni i Malwina Feill z czwórką dzieci

Ernest po wstąpieniu w związek małżeński osiadł na Kujawach, pozostała czwórka rodzeństwa została z rodzicami na Woli.
Antoni zmarł na grypę (zwaną hiszpanka) w 1912 roku, pozostawiając żonę Malwinę z gromadą małoletnich dzieci.
Z pozostałej na Woli czwórki rodzeństwa, jedynie Malwina Feill (córka Antoniego i Malwiny) która wyszła za mąż za Władysława Jenknera z pobliskich Zalesian, doczekała się w roku 1914 córki Ewy. Małżeństwo Antoniego ze Stefanią Bujańską- artystką malarką, nie doczekało się potomstwa. Stefania po wojnie zmarła na raka.

Ewa Jenknerówna (znana wszystkim jako Dzidzia)

W latach 30-tych XX wieku rodzinę dotknęła prawdziwa tragedia. Od uderzenia pioruna zapalił się budynek mieszkalny. Z relacji babci (Ewy Jenknerówny ze zdjęcia powyżej) wiemy, iż otynkowany budynek ogień trawił na tyle wolno, że uratował się cały dobytek mieszkańców. Natychmiast przystąpiono do odbudowy Dworu. Zajął się tym mąż Malwiny inż. Władysław Jenkner wraz z inż. M.Bukowskim. 

Władysław Jenkner w mundurze armii austro-węgierskiej...

i po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w mundurze Wojska Polskiego

Obecny, zewnętrzny kształt budynku (bez dorobionych w czasach PRL-u mansard bocznych) zawdzięczamy projektowi inż. Władysława Jenknera. Wnetrze, w tym okazała, przepiękna klatka schodowa, zaprojektowane zostało przez słynnego polskiego architekta i konserwatora zabytków Marcina Bukowskiego. 


Projekt oryginalny

Wnętrze Dworu zostało tak przebudowane (zdewastowane) w czasach współczesnych, że trudno dopatrzeć się tam oryginalnego zamiaru. Najbardziej żal klatki schodowej, z której pozostał jedynie fragment przypadkowo zlepionych elementów.

Wygląd obecny szczątkowo zachowanej klatki schodowej.
Zwróćcie uwagę na słup, który stoi na przejściu.
I jeszcze te drzwi paździerzowe.

Jedyne, co możemy zrobić, aby zadośćuczynić tej dewastacji, to obiecać sobie i czytelnikom, że odnajdziemy w archiwach osobę personalnie odpowiedzialną za ową "przebudowę" i wymienimy ją z imienia i z nazwiska.
Przedwojenni mieszkańcy dworu, mając okazję wejść do wnętrza w latach 80-tych XX wieku orzekli, że wewnątrz nie rozpoznają swojego domu.

Malwina, wdowa po Antonim, wraz z czwórką swoich dzieci, doczekała we Dworze tragicznego roku 1939. Jej wnuczka Ewa (Dzidzia), ożeniona już wówczas z rotmistrzem 22 Pułku Kawalerii Zygmuntem Urbanowiczem, przebywała na wschodzie, w Brodach.

Ewa Urbanowicz Jenknerówna (Dzidzia)

W momencie wybuchu wojny, Zygmunt Urbanowicz znajdował się w Szwajcarii, dokąd kilka dni wcześniej udał się jako członek korpusu dyplomatycznego. Do Polski nie było, jak wrócić, zatem przedostał się do Francji, będąc pewnym, że kraj ten ruszy na ratunek napadniętej ojczyźnie. Kiedy Francja została zajęta przez Niemców, Zygmunt trafił do obozu jenieckiego, gdzie spędził całą wojnę. Ewa wraz z malutkim synkiem Janem udali się najpierw do rodziny męża do Lwowa, a gdy rozeszła się wieść o organizowaniu przez Rosjan wywózek Polaków na wschód, uciekła wraz z dzieckiem przez zieloną granicę na Wolę Zręczycką, do swojego domu rodzinnego.
Podczas wojny we Dworze na Woli przebywało, z mniejszymi lub większymi przerwami, siedem osób: wdowa Malwina, jej dwie córki: Malwina i Kamila, syn Stefan oraz mąż Malwiny Władysław i ich córka Ewa (Dzidzia) ze swoim małym synem Janem. Syn Antoni, który został zmobilizowany do wojska, spędził wojnę w niewoli niemieckiej.

Jan Urbanowicz wraz ze swoim psem bernardynem Reksem,
odkupionym od miejscowego Volksdeutscha.

Wojna nie okazała się tak okrutna, jak wydarzenia, które po niej nastąpiły. Na skutek przemian ustrojowych, nawet wbrew dekretowi PKWN (majątek nie spełniał kryteriów do upaństwowienia), w 1945 roku wszyscy mieszkańcy zostali wyrzuceni z domu, jak stali, a majątek uległ rabunkowi. Dwór został splądrowany, meble zostały rozkradzione, a cenny zbiór biblioteczny spłonął w wielkim ognisku przed Dworem.

Po epizodycznym pomieszkiwaniu w Krakowie, gdzie w roku 1949 umarła najstarsza Malwina, rodzina osiedliła się na przyłączonym świeżo do państwa polskiego Dolnym Śląsku. Stefan zamieszkał w Nysie, wraz z żoną, lecz jego związek nie doczekał się potomstwa. Cała pozostała część rodziny oraz mąż Ewy, który powrócił z niemieckiej niewoli z Francji, zamieszkała razem we Wrocławiu.

Rodzina nigdy nie pogodziła się z utratą majątku na Woli. Po wojnie na świat przyszło drugie dziecko Ewy (Dzidzi) i Zygmunta- córka Ewa, która zawarła związek małżeński z Edwardem Tylem. W 1972 roku na świat przyszedł ich jedyny syn- Krzysztof.

Ewa z małym Krzysztofem, wczesne lata 70-te.
Pierwsze kroki Krzysia na koniu :-)

Ewa z Krzysztofem i własnym bernardynem. Początek lat 80-tych.

Żaden z przedwojennych mieszkańców Dworu nie dożył jego zwrotu. Najmłodszy jego mieszkaniec, syn Ewy i Zygmunta -Jan Urbanowicz, zmarł we Wrocławiu pół roku wcześniej.

Decyzją rodziny opiekę nad odzyskanym Dworem wraz z przyległościami, powierzono Krzysztofowi Tylowi i jego żonie Anecie. Zamiłowanie tej pary do historii oraz opieki nad dziedzictwem kulturowym, wynikające zarówno z wykształcenia, jak i naturalnych skłonności, daje nadzieję, iż w przyszłości Dwór stanie się kulturotwórczym centrum swojego regionu i ciekawą atrakcją turystyczną.

Ciekawostki:
-piaskowcowe kolumny w doryckim stylu były tak ciężkie, że do Dworu ciągnięto je wołami.
-nazwisko rodowe pierwszej żony Antoniego- Ludmiły Pirkl znajduje się na kapliczce przy Dworze.

wtorek, 10 grudnia 2013

Nasza historia

15 maja 2013 we Dworze na Woli spotkała się nasza rodzina oraz przedstawiciel Politechniki Krakowskiej, aby podpisać protokół przekazania obiektu w nasze ręce. Od tej chwili znaleźliśmy się zupełnie innym położeniu, niż przez ostatnie lata, kiedy po sądach walczyliśmy o oddanie niesłusznie zagrabionej przez PRL rodzinnej własności. Póki walczyliśmy, póty nie zastanawialiśmy się za bardzo, co się stanie, kiedy wreszcie Dwór trafi w nasze ręce. Sprawa toczyła się tak długo, że wszyscy zdążyliśmy poukładać sobie życie i ukorzenić się każdy na swoim nowym miejscu. 

Kiedy 15 lat temu, jeszcze gdy byliśmy we Wrocławiu, Mamuśka zapytała, czy po odzyskaniu Dworu nie zechcielibyśmy się nim zająć, miny nam się wydłużyły. „Najpierw trzeba obiekt odzyskać, a dopiero później o tym myśleć”- odparło któreś z nas. Miałam wtedy 25 lat i rozpaczliwie usiłowałam poukładać sobie życie z dala od miasta. Nie mieliśmy cierpliwości, by czekać na postanowienia w sprawie Woli. Jak się okazało, mieliśmy rację. Adwokat, który zechciał zająć się wówczas tą sprawą i dał Mamuśce nadzieję, okazał się oszustem. Wziął zaliczkę i zniknął wraz z całą dokumentacją. Na ostatecznie rozwiązanie sprawy Dworu przyszło nam zatem czekać jeszcze 15 lat. Z jednej strony to okropne, ale z drugiej strony, mając po dwadzieścia kilka lat, nie byliśmy w stanie podołać takiemu wyzwaniu, jakim było  objęcie opieką tego miejsca.

Kupiliśmy dom w Zapuście. 


Śliczny regionalny przysłupowy dom stał się dla nas naszym oczkiem w głowie i ukochanym miejscem na ziemi. Zaczęliśmy tam dorosłe życie. Założyliśmy hodowlę golden retrieverów oraz gospodarstwo agroturystyczne, stworzyliśmy markę Tuskulum. 


Do 15 maja 2013 byliśmy pewni, że tam chcemy dożyć spokojnej starości. Owego dnia jednak wszystko się zmieniło.

Kiedy Dwór przeszedł w ręce rodziny znów padło pytanie, i co teraz mamy z nim zrobić? Początkowo planowaliśmy nadal utrzymać dzierżawcę, który prowadził hotel. Niestety, konflikt dzierżawcy z Politechniką Krakowską spowodował, że umowy nie przedłużono, a zanim my mogliśmy zgodnie z prawem objąć obiekt w posiadanie, Dwór od dwóch lat stał już pusty. Dzierżawca nie zechciał skorzystać z naszej propozycji powrotu do Dworu. Cóż, pomyślałam sobie, że trzeba zdać się na los. Powrócił temat abyśmy sami przejęli obiekt i poprowadzili w nim agroturystykę. Nie byliśmy już tymi samymi smarkatymi dzieciakami sprzed 15 lat. Dysponowaliśmy 12 letnim doświadczeniem w branży turystycznej. Ja właśnie kończyłam studia podyplomowe z zakresu Zarządzania Dziedzictwem Kultury. Z jednej strony marzyłam o nowym wyzwaniu, a z drugiej strony nie mogłam pogodzić się z opuszczeniem naszego dotychczasowego domu. Pamiętam, że dwa lata wcześniej kilka razy śniła mi się przeprowadzka. Budziłam się wtedy zalana łzami i z ogromnym bólem w sercu.

Krzyś też przeszedł sporą metamorfozę. Przez ostatnie lata mocno zaangażował się w walkę o sprawę Dworu, ściśle współpracował z adwokatem i śmiem twierdzić, że gdyby nie on, Dwór mógłby przepaść. Politechnika bowiem do samego końca próbowała przekręcić nas wystawiając obiekt na sprzedaż, mimo iż mieliśmy już prawomocne wyroki dotyczące zwrotu nieruchomości. Krzyś tak mocno zaangażował się w sprawy prawne, że niemal odkrył w sobie nowy talent. „Byłby z pana dobry prawnik”- skomplementował go adwokat. 

Wiem, że Krzyś z ogromnym wzruszeniem przyjął informację o zakończeniu tej wlokącej się przez dziesiątki lat sagi sądowej. Kiedy pojechaliśmy tam w czerwcu na kilka dni, miał łzy w oczach. Bardzo kocha ten obiekt. Babcia postarała się wychować dwa pokolenia w oparciu o pamięć związaną z tym miejscem. To nie jest jakiś obcy dom, to "ziemia obiecana", do której została nam otwarta droga. Krzyś też miał rozdarte serce. Z jednej strony dom rodzinny, w którym od 70 lat panoszył się PRL, z drugiej miłość do miejsca i domu, który sami sobie wybraliśmy i w którym spędzaliśmy najpiękniejsze lata naszego życia. To naprawdę nie była łatwa dla nas decyzja. Mimo, że rodzina oczekiwała od nas opieki nad tym miejscem, bo kto, jak nie my, nie chcieliśmy być manipulowani, czy zmuszani do tego obowiązku. W końcu to nasze życie.


Postanowiliśmy decyzję odroczyć i dać na miesiąc lub dwa ogłoszenie o możliwości wydzierżawienia Dworu. Przez ten czas moglibyśmy na chłodno, bez emocji, rozważyć wszystkie za i przeciw. Co tu ukrywać, wszystkie argumenty świadczyły o tym, że powinniśmy się przeprowadzić. Nawet te emocjonalne. Nasz ukochany dom w Zapuście był przecież nabyty, nie wiązała się z nim żadna osobista historia. To my nadaliśmy mu swoją magię, obdarzyliśmy go uczuciem i otoczyliśmy opieką. To nie sam budynek, ale również my tworzyliśmy tam pozytywną atmosferę. To ludzie tworzą magię miejsca, przedmioty to tylko dekoracja. Wiedząc o tym, byliśmy pewni, że równie szczęśliwi, jak w Zapuście będziemy na Woli. Mimo to nie mogłam zdobyć się, aby napisać i zamieścić ogłoszenie.

Przez miesiąc, kiedy szło ogłoszenie o możliwości dzierżawy Dworu, nie zgłosił się nikt konkretny. Było parę marudnych i niepoważnych osób. Z każdym dniem dojrzewaliśmy do decyzji o przejęciu obiektu nie mając jeszcze sprecyzowanych planów co do rodzaju działalności. Dom jest ogromny, koszty jego utrzymania są na obecną chwilę poza naszym zasięgiem. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży domu w Zapuście trzeba będzie od razu zainwestować w całą nową, oszczędną infrastrukturę, zanim zaczniemy zarabiać na życie i na utrzymanie obiektu. Zaczęłam się zamartwiać, jak damy sobie sami radę nie mając doświadczenia w zatrudnianiu ludzi i nie znając lokalnego rynku zarówno produktów, jak i zasobów ludzkich. W życiu jednak trzeba podejmować ryzyko, by iść do przodu.

Postanowiliśmy nie odnawiać już ogłoszenia o możliwości dzierżawy Dworu. Kiedy przyjechaliśmy na Wolę ponownie we wrześniu, wiedzieliśmy, że chcemy podjąć to wyzwanie. Widocznie rewitalizacja domów jest nam pisana – rzekłam filozoficznie i przy okazji odkryłam w sobie duszę nomada. Kiedy bowiem pogodziłam się z opuszczeniem Zapusty, nagle poczułam dziką chęć przeżycia kolejnej w życiu przygody. Czyżby stabilizacja i bezpieczeństwo, jakie dawał nam dom na Pogórzu Izerskim było dla mnie już nudne?

Sen z powiek spędzały mi tylko obawy, w czyje ręce trafi nasz ukochany dom? I ile to jeszcze potrwa? Zanim zdecydowałam się napisać i wstawić ogłoszenie, zrobiła się późna jesień. Kto na zimę kupuje domy? Mimo to chciałam, aby potencjalni nabywcy opatrzyli się i odnotowali sobie nasz obiekt. Prorokowałam wycieczki chętnych na wiosnę. Przyjaciele mówili, że mało pieniędzy za dom chcemy, że prędko znajdziemy nabywcę. Osoby, które nigdy u nas nie były, ale zawsze na każdy temat mają coś do powiedzenia, podchodzili do sprawy sceptycznie. Teraz jest zastój w nieruchomościach, ludzie mają duży wybór, domy stoją po kilka lat, będziecie czekać. Cóż, pokornie wysłuchałam wszystkich opinii spodziewając się każdego scenariusza.

Przyjaciele mieli rację. Morał z tego jest taki, że zawsze trzeba słuchać ludzi życzliwych, którzy nie kierują się w życiu zawiścią, lecz wspierają i kibicują, choćby i im pękały serca na skutek naszej decyzji.


W listopadzie 2014 roku, po długich oczekiwaniach związanych z biurokracją bankową, nasz dom trafił do rąk Agnieszki, Wojtka i ich dwóch córek. Nie mam wątpliwości, że są to właściwi ludzie, którzy nie tylko będą kontynuować naszą pracę, ale nadadzą temu obiektowi nową jakość.

Nam pozostała ciężka praca, by doprowadzić Dwór na Woli Zręczyckiej do stanu świetności. Mamy nadzieję, że obiekt ten stanie się dla naszych gości miejscem wyjątkowym, do którego będą z przyjemnością powracać.

Dwór i kapliczka.

Jednym z najczęściej powtarzanych błędów dotyczących czasu powstania dworu jest datowanie jego budowy na podstawie roku widniejącego na kapliczce 1879. Tymczasem zamiast powielać w publikacjach niesprawdzone informacje, warto zajrzeć do archiwów.

W Archiwum Narodowym w Krakowie znajduje się teczka Dominium Zręczyce, która wyjaśniłaby zapewne wiele wątpliwości. Niestety, jesienią tego roku, kiedy wybraliśmy się do Krakowa specjalnie, aby przejrzeć tę dokumentację, teczka była niedostępna. Przez 15 minut gorączkowo poszukiwano jej pośród półek, aby w końcu nam, zaniepokojonym o losy tych bezcennych dokumentów powiedzieć, że teczka jest w konserwacji. Mam nadzieję, że jest to prawdą, choć wydaje mi się, że fakt pobytu dokumentów w konserwacji powinien być odnotowany i nie powinien był powodować panicznych poszukiwań na półkach.
Mając zatem nadzieję na dostęp do Dominium Zręczyce w późniejszym terminie, udaliśmy się na Lubicz do oddziału materiałów kartograficznych, gdzie wreszcie znaleźliśmy dokumentację z interesującego nas obszaru. Już na pierwszej mapie widać, że stary dwór wraz z zabudowaniami gospodarczymi, stał tam w roku 1847.

Bardzo ciekawy i jeszcze dla nas tajemniczy jest ten kwadracik na północ od budynku mieszkalnego.




A co z obecną kapliczką?


W przewodnikach sugeruje się, iż powstała wraz z dworem ot tak, bez specjalnej okazji. To nie jest prawda. Kapliczka jest młodsza od budynku który spłonął w latach 30 - tych. Ufundowała ją pierwsza właścicielka dworu z rodu Feillów, dla upamiętnienia tragedii, jaka rozegrała się w tym miejscu. Z powodu miłosnego zawodu gajowy odebrał sobie życie.





poniedziałek, 9 grudnia 2013

Dwór Feillów na Woli Zręczyckiej

Są takie miejsca, które dla ludzi stanowią „ziemię świętą”.
Chcę opowiedzieć Wam historię związaną z pewnym starym Dworem, znajdującym się w jednej z maleńkich podkrakowskich wsi.



Kiedy po ślubie zamieszkałam z rodziną męża, niemal codziennie wysłuchiwałam opowieści o utraconym majątku w Woli Zręczyckiej. Słuchałam o życiu przed wojną w pięknym drewnianym dworku, przeglądałam stare fotografie. Szybko dotarło do mnie, że ta rodzina żyje nadzieją odzyskania utraconego dobra. Że Dwór to nie tylko budynek, ale miejsce, do którego należą ich serca.
Miło mi poinformować wszystkich, iż po dwudziestu kilku latach procesowania się z państwem polskim, decyzją Naczelnego Sądu Administracyjnego, wyrokiem prawomocnym i ostatecznym 15 maja 2013 Dwór Feillów na Woli powrócił w ręce rodziny.
Wzruszająca chwila.


Pozwólcie, że opowiem Wam to, czego nie znajdziecie w przewodnikach turystycznych. Jest w nich wiele błędów, gdyż większość dokumentów, jakie się zachowały, znajduje się w rękach rodziny. Żywa jest też pamięć o wydarzeniach, przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Rodzina Feillów-bezpośredni przodkowie mojego męża, który jest prawnukiem ostatniej właścicielki dworu Malwiny Feill, sprowadzili się na Wolę po zawierusze zwanej Wiosną Ludów. Na terenie Małopolski doszło wówczas do prawdziwej rzezi, przez co okolica się wyludniła. Tak pisał o znanych początkach dziejów rodziny jeden z przodków:


„Najstarszym protoplastą naszej rodziny, o którym coś słyszałem, był Jan Feill, Niemiec, obywatel francuski, ziemianin żyjący w Lotaryngii. Podczas rewolucji francuskiej, w roku 1790 uciekł do Austrii i za przywiezione pieniądze kupił w małym miasteczku Wiener Neudorf pod Wiedniem browar i kilkadziesiąt hektarów ziemi (...) Około roku 1860 Twój pradziadek Rudolf zmarł, a jego najstarszy syn Rudolf sprzedał browar i morgi w Wiener Neudorf i przeniósł się do Małopolski, gdzie kupił w powiecie wielickim trzy majątki ziemskie: Zręczyce, Wola Zręczycka i Zagorzany.Przy podziale rodzinnym Zagorzany objął Rudolf, Wolę Zręczycką Twój dziadek Antoni, a Zręczyce Aleksander”.

Na majątek w Woli składał się drewniany dwór, 30 hektarów ziemi rolnej oraz 150 hektarów lasu. Rodzina żyła w szczęściu i dostatku do wybuchu II wojny światowej.



stary dwór od tylnej strony

Wcześniej, w latach 30-tych XX wieku, Dwór uległ spaleniu. Na jego miejscu, wg projektu inż. Wł. Jenknera i inż. M. Bukowskiego wybudowano nowy drewniany budynek z przepięknymi piaskowcowymi kolumnami. Pierwotnie miał być otynkowany. Wojna jednak pokrzyżowała dalsze prace wykończeniowe.




budowa nowego Dworu, zdjęcia z połowy lat 30-tych XX wieku

Podczas wojny, w lasach należących do majątku, ukrywali się partyzanci. Dla niemieckich okupantów był to trudny teren, bez powodu nie odwiedzali więc tych okolic zbyt często. Niestety, zostali zmuszeni przyjechać, gdy na pole należace do majątku, spadł amerykański samolot transportowy. Poturbowani piloci znaleźli pomoc we Dworze. Umożliwiono też pochowanie po wszystkich zakamarkach transportu, który mieli na pokładzie. Cała wieś przez następne lata nosiła ubrania poszyte z amerykańskich spadochronów. Wrak samolotu został podpalony. Gdy Dwór odwiedzili niemieccy okupanci, po rewizji, jaką zrobili w całej okolicy, babcia nakłamała im, że samolot transportu już nie miał, spalił się w wyniku uderzenia w ziemię, a pilotów nikt nie widział. Niemcy na szczęście w tę opowieść uwierzyli, co pozwoliło zachować przy życiu całą rodzinę i mieszkańców wsi.

Wojna dobiegła końca, ale prawdziwy koniec świata spotkał rodzinę z ręki polskich „wyzwolicieli”.
Pod koniec wojny, we Dworku ulokował się sztab marszałka Iwana Koniewa. Paradoksalnie Armia Czerwona, znana z najbardziej dzikich zachowań względem ludzi i mienia, nie przyłożyła ręki do rabunku Dworu. Wręcz przeciwnie. Marszałek Koniew, który zrobił na babci spore pozytywne wrażenie, wszelkie akty wandalizmu lub okrucieństwa karał w iście azjatyckim stylu. W zależności od przewinienia, albo rozstrzeliwano bandytę na miejscu, albo wieszano na rynku w Gdowie.
W rodzinnych dokumentach zachowała się odręczna notatka Iwana Koniewa nakazująca pozostawienie majątku w rękach rodziny.

Majątek nie spełniał kryteriów dla nacjonalizacji ujętych w dekrecie PKWN. Był tam Dwór, który spełniał rolę domu mieszkalnego dla licznej rodziny, 30 ha ziemi i 150 ha lasu. Teoretycznie nowa władza miała zabierać majątki ziemskie (lasy to osobna kategoria) powyżej 50 ha, ale pozostawiając w rękach właścicieli ich własne domy. W praktyce wyglądało to tak, że pewnego pięknego styczniowego poranka roku 1945, panowie w biało-czerwonych opaskach na ramieniu, weszli do Dworu, dali rodzinie kilkanaście minut na spakowanie rzeczy podręcznych i nakazali opuszczenie majątku. Wydano też nakaz, pod karą sądową, nie zbliżania się do wsi na odległość mniejszą, jak 15 km.
Zachował się dokument, w którym Stefan Feill występuje do władz o możliwość odzyskania rzeczy osobistych. Pozostał on bez odpowiedzi.


Dwór był miejscem zatrudnienia i oparciem dla ludzi ze wsi. Do tradycji należał zwyczaj, że mieszkanki Dworu zostawały matkami chrzestnymi niemowląt chłopskich, zaś kobiety ze wsi zostawały piastunkami dworskich dzieci. Więź pomiędzy majątkiem, a resztą wsi była na tyle duża, że chłopi po wypędzeniu rodziny, udali się do władz prośbą o możliwość ich powrotu do domu. Pod karą restrykcji, zastraszenia i w atmosferze mało serdecznej, zakazano ludziom podobnego rodzaju wystąpień.

Na odchodnym jedna z prababek, obłożywszy klątwą „wyzwolicieli”, powiedziała: „My tu jeszcze wrócimy”.
Jej słowa okazały się prorocze.

W przewodnikach napisano, że państwo polskie przejęło Dwór w stanie zniszczenia. To nie jest prawda. Dwór nie ucierpiał podczas wojny. Budynek był nowo postawiony, odremontowany, życie toczyło się normalnym trybem.
Po wygnaniu rodziny, na podwórku, urządzono publiczne palenie książek z zabytkowej biblioteki. Na pytanie pewnego chłopa, który był świadkiem wydarzeń: „Ludzie, zastanówcie się, co wy robicie?” Padła odpowiedź: „A komu to potrzebne?”

Biblioteka została doszczętnie spalona, meble rozradziono na potrzeby miejscowych urzędów i zapewne też prywatnych urzędników. Ziemia została rozdana chłopom.
Obiekt nieremontowany stał i powoli popadał w ruinę.
W 1974 roku został podarowany Politechnice Krakowskiej, która zaadoptowała Dwór na ośrodek kolonijny. Niestety, zamiast dbać o powierzone jej dobro, przystąpiono do dalszej dewastacji mienia:

-Rozebrano zabytkową zabudowę folwarczną.
-Dobudowano mansardy, które zniszczyły pierwotną bryłę budynku.
-Zniszczono pierwotny układ pokojów i klatkę schodową.
-W holu, w miejsce przepięknej zabytkowej posadzki, położono ordynarne gierkowskie płytki.
-Zniszczono cudne piece kaflowe. Nie trzeba dodawać, że zabytkowe.
-Wyrąbano koszmarną dziurę przed domem i zalano ją betonem, na potrzeby jakiejś bliżej nam nieznanej inwestycji budowlanej (stołówka?), na szczęście nie zrealizowanej, ale dziura została.
-Wykopano podziemny bunkier, który jak okazało się w rozmowie z przedstawicielem Politechniki Krakowskiej, miał służyć za schron kadrze profesorskiej na wypadek wojny.
Jednym słowem- cuda, cuda się tam przez te dziesiątki lat działy...

I jeszcze, żeby tego było mało, okradła nas instytucja zwana Kościelną Komisją Majątkową.
Komisja owa, o której było głośno ostatnimi czasy, została powołana przez sejm w celu umożliwienia kościołowi odzyskania dóbr straconych po II wojnie światowej. Komisji dano nieograniczone prawo odbierania mienia państwowego, nie koniecznie odebranego kościołowi, na poczet swoich roszczeń. Decyzja Komisji Kościelnej była nieodwołalna, nie podlegało kontroli to, co oni sobie odbierają. Nie interesowało ich, że toczą się sprawy sądowe osób prywatnych, że ktoś ma względem obiektów jakieś roszczenia. Nie informowano osoby użytkujące dane obiekty. W rezultacie doszło do wielu nadużyć. Między innymi łupem kościoła padła jedna z działek, należąca do dworu, na której zachowały się jeszcze smętne resztki zabytkowej zabudowy folwarcznej. Oczywiście, szybciutko działka owa została przez instytucję kościelną sprzedana osobie prywatnej, dzięki czemu jest ona nie do odzyskania. Można się jedynie starać o odszkodowanie. Za cud, przeoczenie, czy opiekę miejscowych duchów należy uznać, że kościół nie wyciągnął łap po cały Dwór Feillów.

Od lat 90-tych dwór pełnił fukcję hotelu i restauracji i był znany pod nazwą Bella Vita. Stał się modnym obiektem miejscowej architektury. Niestety, konflikt dzierżawcy z Politechniką Krakowską spowodował wymówienie dzierżawy, zanim rodzina mogła zgodnie z prawem odebrać Dwór. Uniemożliwiło to zachowanie ciągłości funkcji obiektu. Na kilka lat Dwór pozostał pusty.

Kiedy kilka lat temu wyszła decyzja Wojewody Małopolskiego otwierająca rodzinie drzwi do starania się o zwrot majątku, w prasie pojawiły się sugestie, że po przejściu dworu w ręce prywatne, właściciele zniszczą jego charakter i bóg jeden wie, co z nim zrobią.
Wolą właścicieli jest zachowanie dotychczasowej funkcji obiektu. Zdajemy sobie sprawę z tego, jak wielką stanowi on wartość historyczną i jaką jest perełką dla gminy.


Dwór, choć z zewnątrz prezentuje się przepieknie, jest w bardzo złym stanie technicznym. Przestarzała i nieekonomiczna instalacja grzewcza wymaga pilnej wymiany. W złej kondycji jest dach, gdyż posiada mnóstwo dziur i ubytków. Hotelowa kuchnia jest w stanie opłakanym, w dodatku zaobserwowaliśmy w niej ślady po karaluchach. Zanim do Dworu zaprosimy gości, musimy przeprowadzić niezbędne prace remontowe i sanitarne.

Wiosną przyszłego roku  planujemy przeprowadzkę do Dworu. O remontach i naszym życiu oraz o historii Dworu będę pisać na tym blogu. Po tym, jak moje życie nagle zmieniło się po decyzji sprzedaży ukochanego domu na Pogórzu Izerskim, nie lubię snuć publicznie planów na przyszłość. Chciałabym jednak, aby proces remontu i wyposażania Dworu zamknął się w czasie dwóch lat.