15 maja 2013 roku, decyzją NSA, po blisko 25-letnich staraniach i walkach w sądach, bezprawnie zrabowany w 1945 roku Dwór na Woli Zręczyckiej pod Krakowem, został przekazany z powrotem rodzinie-spadkobiercom jego budowniczych i dawnych właścicieli.
Tego dnia postanowiliśmy porzucić całe swoje dotychczasowe życie i poświęcić się przywróceniu i zachowaniu pamięci o tym niezwykłym miejscu. Dwór i należace do niego obiekty przez dziesiątki lat rządów PRL zostały doszczętnie rozrabowane oraz zniszczone przebudową i rozbiórką. Mozolnie dokonujemy rewitalizacji tego miejsca, by uczynić go lokalnym centrum kulturotwórczym i turystycznym. Na terenie obiektu działa już Muzeum Dwór Feillów oraz agroturystyka. Klikając w zakładki, zapoznacie się z naszą ofertą.
Jest to opowieść o czasach dawnych i tych współczesnych, o naszych zmaganiach z materią, zarówno zabytkową, jak i tą żywą, o stosunkach z urzędami i sąsiadami. Jest to blog o życiu, do którego serdecznie Was zapraszamy.

wtorek, 21 stycznia 2014

Wizyta wrześniowa cz.2.

Grodzisko w Poznachowicach Górnych.

-Musimy sprawdzić auto po naprawie- rzekł Krzyś, a ja słysząc te słowa, chwyciłam za mapę głodna wiedzy o nieznanym mi jeszcze terenie.
-Tu jest takie miejsce- powiedziałam wpatrując się w mapę- które brzmi dla mnie cudnie- Grodzisko. A obok, wyobraź sobie, jest Klasztorzysko!

To, że kawałek dalej jest Pustelnia, w której ponoć mieszka pustelnik, dowiedziałam się z przewodnika kilka tygodni później, już w domu. I to wprawiło nas w niemałe osłupienie. Póki co jednak, skoncentrowaliśmy się na grodzisku, które okazało się być całkiem blisko.

Radość ze spodziewanej przygody, związanej z odkrywaniem innych genetycznie grodzisk, niż nasze dolnośląskie, zaćmiła mi umysł, gdyż wskoczyłam w chińskie tenisówki, albo może w tenisówkach byłam i zapomniałam zmienić obuwie, chwyciłam termos, jedzenie i usadowiłam się w aucie.
Zapomniałam na śmierć, że na południe od Woli zaczynają się Beskidy.

Jechaliśmy sobie powolutku, podziwialiśmy widoki, kilka razy zgubiliśmy drogę, ale się szybko odnaleźliśmy. Mimo, że od dłuższego czasu wyraźnie wjeżdżaliśmy pod górkę, nic nie zmąciło mego spokoju. Zatrzymaliśmy auto, zapytaliśmy o niebieski szlak i cytując klasyka, tu mnie zamurowało. Czego ja się spodziewałam? Grodziska przy asfaltowej szosie? Popatrzyłam na idący stromo pod górę leśny szlak, popatrzyłam w dół na chińskie tenisówki i pogratulowałam sobie bystrości oraz inteligencji. Spojrzałam jeszcze raz na mapę i dotarło do mnie, że grodzisko usytuowane jest na szczycie góry o tej samej nazwie -Grodzisko. Cóż było robić? Przypomniałam sobie, jak kiedyś we Francji przypadkiem wylądowałam na skalistym wybrzeżu Bretanii w plażowych klapkach. I dałam radę. To, co? Mam się wystraszyć jednej górki w Beskidzie Wyspowym?

Droga na górę Grodzisko była bardzo stroma. Musiało nas nieźle zaćmić, iż w ogóle nie zarejestrowaliśmy faktu, że znajdujemy się na przedpolu Beskidów. Do tej pory poruszaliśmy się na północ i na wschód od Woli. Tam było w miarę płasko. No i wszędzie drogi były asfaltowe. Tymczasem wreszcie znaleźliśmy się w miejscu, jakie kochamy- na odludziu, w środku lasu, pośród skał i kamieni. I ten krajobraz nas, średnio na to przygotowanych, odrobinę zaskoczył.

Oczywiście, bez trudu pokonałam w chińskich tenisówkach stromą drogę na Grodzisko. Czułam każdy kamyk pod stopami, co przypominało mi o mojej bezmyślności. Dobrze, że nie chodzę w szpilkach- pomyślałam- i dobrze, że nie wyskoczyłam w pluszowych kapciach.


Wreszcie dotarliśmy na szczyt, gdzie pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się nam w oczy, była mogiła.



Wszystkie informacje, jakie posiadłam na temat grodziska znalazłam powróciwszy do domu. Zamówiliśmy sobie „Monografię powiatu myślenickiego”, by zdobyć jak największą wiedzę o regionie, w którym przyjdzie nam zamieszkać.

Owa mogiła na szczycie góry Grodzisko jest symboliczna. Podczas II wojny światowej mieli tu schronienie partyzanci. Tu też toczyły się walki, tu ginęli ludzie. W latach 50-tych zwłoki partyzantów zostały przeniesione na cmentarz wojskowy.

Wokół samego grodziska narosło z czasem mnóstwo legend. Materiał archeologiczny pozwolił początkowo na wysunięcie przypuszczeń o zasiedleniu tego miejsca jeszcze w czasach epoki brązu (kultura łużycka). Tymczasem dokładniejsze badania wykazały, iż owszem, miejsce to penetrowane jest od wieków, o czym świadczą pojedyncze znaleziska skorup łużyckich i celtyckich, ale ze stałym osadnictwem mamy do czynienia dopiero we wczesnym średniowieczu. Zarówno badania archeologiczne, jak i źródła pisane potwierdzają istnienie w tym miejscu kasztelanii, która przetrwała aż do schyłku XIII wieku. Wspomina się nawet kasztelana Zdzisława.



Badania archeologiczne nie potwierdziły istnienia ogromnych rozmiarów zamku, o jakim wspominają XIX- wieczne źródła pisane, rzekomo siedziby możnego rodu Jaxów herbu Gryf. Mamy tutaj raczej do czynienia z typowym gródkiem obronnym- wieżą rycerską, tzw. donżonem. Bronił go zespól wałów kamienno- drewniano- ziemnych. Wały były w ciągu wielu lat użytkowania kilkukrotnie naprawiane, w końcu gródek padł ofiarą pożaru. Być może miały w tym udział tatarskie hordy przetaczające się w 2 połowie XIII wieku przez Małopolskę. Gródek stracił wówczas na znaczeniu na korzyść rozwoju Dobczyc i popadł w ruinę oraz zapomnienie.

Ze względu na upływ czasu oraz moje tenisówki, zdecydowaliśmy, że Klasztorzysko odwiedzimy innym razem. To przecież tak blisko od Dworu.

Schodząc bardzo stromo w dół zgubiliśmy szlak. Normalka, każdy myśli, że znaków pilnuje ten drugi. Ja bezgranicznie ufam Krzysiowi, ponieważ ma on świetne rozeznanie w terenie. Krzyś zapewne zaufał mnie i pomyślał, że skoro taka ze mnie zapalona piesza turystka, to automatycznie zwracam uwagę na oznakowanie szlaku.

-Wiesz- powiedział Krzyś- Jestem pewien, że tędy nie wchodziliśmy.
-Naprawdę?- odwróciłam się zdziwiona. Chwilę później wyobraźnia zaczęła działać. Beskidy, niedźwiedzie, Jezus Maria!!!
-Wracamy?- zapytałam cichutko. Obejrzałam się jeszcze raz za siebie i ujrzałam strome podejście, z którego właśnie zeszliśmy.
-Nie chce mi się- rzekł szczerze Krzyś.

Odpędziłam od siebie wizję niedźwiedzi i przypomniałam sobie, co było napisane w przewodniku. Beskid Wyspowy jest tak gęsto zaludniony, że nie sposób się zgubić. Schodząc z góry w dolinę, zawsze trafi się na jakąś wioskę.

-Droga jest dosyć szeroka, na pewno dokądś prowadzi.

Autorzy przewodnika nie kłamali. Kilka kroków dalej zobaczyliśmy majaczącą za drzewami wieś. Na szczęście były to wciąż Poznachowice. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie wejdziemy komuś na podwórko, lecz ku naszemu zdumieniu wyszliśmy prosto na szosę, w dodatku jeszcze bliżej naszego auta niż miejsce, z którego zaczęliśmy wędrówkę niebieskim szlakiem. Przy okazji odkryliśmy ten pomnik.




To niesamowity rejon o innej, nieznanej nam historii. Ja, przesiąknięta Dolnym Śląskiem, mająca w głowie wyrytą cezurę związaną z powojenną wymianą etnosu i kultury, jeszcze wiele razy odruchowo zapytam, czy to pozostałość poniemiecka, czy już nasza? Ku ogólnej naszej radości, zdarza mi się to notorycznie w Goerlitz, nie ma więc powodu wątpić, że pod Krakowem będzie inaczej :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za każdy miły komentarz :-)