Kiedy w 1939 roku Polska dostała się pod okupację niemiecką
i sowiecką, majątek na Woli Zręczyckiej znalazł się pod stałą kontrolą Niemców,
którym właściciele musieli dostarczać deputaty w postaci mleka, mięsa, zboża i
drewna. Nie przeszkodziło to jednak, aby w najbliższej okolicy Dworu ulokowali
się partyzanci Armii Krajowej ze zgrupowania „Szczerbiec”, głownie pochodzący z
okolic Poznania, a zatem władający doskonale językiem niemieckim.
Las Wólczański to 150 ha drzew, leśnych ścieżek i wąwozów,
które przed wojną były własnością rodziny Feill. Takie okoliczności przyrody
sprzyjały ukrywaniu się partyzantów i prowadzeniu przez nich działań
dywersyjnych.
Lata wojny były dla mieszkańców Dworu niezwykle trudne i
niebezpieczne. Obecność partyzantów tuż pod bokiem, udzielanie schronienia i
dostarczanie im jedzenia, narażało rodzinę na niebezpieczeństwo utraty życia
lub w najlepszym wypadku, na wtrącenie do obozu koncentracyjnego. Podczas wojny
we Dworze na stałe przebywał Stefan Feill, jego matka Malwina oraz siostra
Kamila. Czasowo przebywała ich siostra Malwina z mężem Władysławem Jenknerem,
jej córka Ewa Urbanowicz i jej malutki syn Jan. Brat Stefana- Antoni, który
również mieszkał na Woli, w wybudowanym w stylu tyrolskim drewnianym domu w
przysiółku Rasiki, został zmobilizowany w 1939 roku, jako rezerwista do wojska
i trafił do niemieckiej niewoli. Przebywał między innymi w Offlag II c
Woldenburg.
Dom Antoniego i jego żony, artystki-malarki Stefanii
Bujańskiej na Rasikach służył partyzantom za szpital polowy. Szpitalem
opiekował się prof. dr chirurg Glatzel z Krakowa oraz dr Pszon z Gdowa. W szpitalu
tym dokonywano całkiem skomplikowanych zabiegów medycznych. Dr Glatzel usunął
nawet nerkę jednemu z przywiezionych przez partyzantów pacjentów, który
potrzebował tego typu pomocy. Niestety, willa na Rasikach została doszczętnie spalona przez Niemców przy okazji większej akcji mającej na celu pacyfikację oddziałów partyzanckich. Niemiecki oddział, który po spaleniu Wiśniowej (17 września 1944), przemieszczał się w stronę Dworu, spalił szpital wraz ze znajdującymi się tam rannymi ludźmi. Niemcy niechybnie spaliliby Dwór i wymordowali mieszkańców, gdyby nie wydarzyło się coś na miarę cudu. Przybył bowiem posłaniec z jakąś ważną wiadomością, która spowodowała zmianę kierunku niemieckiego natarcia.
Wydawać by się mogło, iż wrzesień 1944 roku był dla Dworu miesiącem cudów. Drugi cud, czy raczej pierwszy, gdyż miał miejsce 13-14 września wydarzył się, kiedy przybyła z jakiejś podróży babcia (Ewa Urbanowicz) w sieni dworskiej zobaczyła duży skład różnego rodzaju produktów, alkoholi, papierosów, etc. Okazało się, że partyzanci zrobili napad na magazyny niemieckie i za bardzo nie mając gdzie, cały łup zrzucili we Dworze. Byli przyzwyczajeni, że od czasu do czasu mogą tam coś we Dworze przechować, ale to był już szczyt wszystkiego. Babcia wzięła sobie dowódcę partyzantów na stronę i go najzwyczajniej w świecie opieprzyła. Zbulwersowany dowódca rzekł:
-A co, bo się pani?
-A boję się- odpowiedziała babcia- Bo mam o co się bać!
Obrażony dowódca kazał spakować łup i chłopcy rozpłynęli się w ciemnym lesie.
Obawy babci okazały się mocno uzasadnione, żeby nie rzec prorocze. Bezmyślność partyzantów mogła kosztować życie wielu ludzi. Następnego dnia (13 września) na zboczu góry, tuż przy Dworze, rozbił się amerykański bombowiec. (Można o tym wydarzeniu przeczytać tutaj.) Załoga samolotu uratowała się, gdyż tuż przed upadkiem, wyskoczyła z samolotu na spadochronach. Niemcy pierwsze co zrobili, to kipisz we Dworze. Zagladali wszędzie, do szaf, a nawet do szuflad. Strach pomyśleć, co byłoby gdyby znaleźli w sieni zrzut łupów z obrabowanych magazynów. Kiedy Niemiec zaczął przetrząsać szuflady, babcia zapytała:
-Czy chcecie znaleźć lotnika w szufladzie? Może tak do lasu byście sobie poszli poszukać?
Niemiec nie kwapił się zagłębiać w las, gdzie za każdym drzewem mogła czekać na niego kulka.
Wydawać by się mogło, iż wrzesień 1944 roku był dla Dworu miesiącem cudów. Drugi cud, czy raczej pierwszy, gdyż miał miejsce 13-14 września wydarzył się, kiedy przybyła z jakiejś podróży babcia (Ewa Urbanowicz) w sieni dworskiej zobaczyła duży skład różnego rodzaju produktów, alkoholi, papierosów, etc. Okazało się, że partyzanci zrobili napad na magazyny niemieckie i za bardzo nie mając gdzie, cały łup zrzucili we Dworze. Byli przyzwyczajeni, że od czasu do czasu mogą tam coś we Dworze przechować, ale to był już szczyt wszystkiego. Babcia wzięła sobie dowódcę partyzantów na stronę i go najzwyczajniej w świecie opieprzyła. Zbulwersowany dowódca rzekł:
-A co, bo się pani?
-A boję się- odpowiedziała babcia- Bo mam o co się bać!
Obrażony dowódca kazał spakować łup i chłopcy rozpłynęli się w ciemnym lesie.
Obawy babci okazały się mocno uzasadnione, żeby nie rzec prorocze. Bezmyślność partyzantów mogła kosztować życie wielu ludzi. Następnego dnia (13 września) na zboczu góry, tuż przy Dworze, rozbił się amerykański bombowiec. (Można o tym wydarzeniu przeczytać tutaj.) Załoga samolotu uratowała się, gdyż tuż przed upadkiem, wyskoczyła z samolotu na spadochronach. Niemcy pierwsze co zrobili, to kipisz we Dworze. Zagladali wszędzie, do szaf, a nawet do szuflad. Strach pomyśleć, co byłoby gdyby znaleźli w sieni zrzut łupów z obrabowanych magazynów. Kiedy Niemiec zaczął przetrząsać szuflady, babcia zapytała:
-Czy chcecie znaleźć lotnika w szufladzie? Może tak do lasu byście sobie poszli poszukać?
Niemiec nie kwapił się zagłębiać w las, gdzie za każdym drzewem mogła czekać na niego kulka.
Stosunki pomiędzy partyzantami a dworem i niemiecką
komendanturą były niezwykle misterne i skomplikowane. Kiedy przy okazji obowiązkowych danin babcia odwiedzała posterunek niemiecki, oficer
pytał:
-Jak tam, ukrywacie we dworze partyzantów?
-Ależ skąd?!- zarzekała się babcia
-To co, można was odwiedzić?
-Eeee… może lepiej nie?- odpowiadała.
To, że Dwór był okolicznym azylem dla partyzantów stanowiło
dla Niemców tajemnicę poliszynela. Wszyscy o tym wiedzieli, ale wygodniej było
tego nie zauważać. Las wokół Dworu był przecież naszpikowany partyzantami.
Jeśli nie było wyraźnego, nie dającego się zlekceważyć powodu, takiego, jak chocby upadek samolotu, nikt z Niemców nie wyrywał się, aby
wizytować Dwór położony w środku lasu. Mieli rację, by tego nie robić.
Kilkukrotnie zdarzyło się, że mieszkańcy Dworu prosili partyzantów, aby nie
strzelali do robiących kontrolę w majątku Niemców argumentując to faktem, że
okupanci w odwecie spalą całą wioskę i zabiją wszystkich mieszkańców.
Dziś patrzymy na pozostałych przy życiu partyzantów, jak na nobliwych
staruszków, którzy poświęcili się walcząc i ginąc za ojczyznę. Tak właśnie
było, lecz nie możemy zapominać, że w czasie wojny byli to młodzi ludzie, pełni
zapału, którym często w głowie rodziły się mniej lub bardziej mądre pomysły.
Pewnego letniego dnia, roku 1944, przyprowadzili do Dworu na
Woli Zręczyckiej państwowego ogiera pełnej krwi angielskiej o imieniu Indo, którego
odbili z transportu do Niemiec w Kłaju. Koń miał na zadzie wypalone znaki, a
jako ogier, z powodu temperamentu, nadawał się do służby w partyzantce mniej, niż wół do karety. Niewiele
myśląc, partyzanci przyprowadzili ogiera do Dworu, gdzie zamieszkał w stodole obok
bardzo złego buhaja. Koń stale na zadzie miał założoną derkę, ponieważ do
budynków gospodarczych miał wolny wstęp kontrolujący majątek bezirkslandwirt
(powiatowy agronom), nawiasem mówiąc Niemiec (Volksdeutsch?) o nazwisku Jarosz. Indo dostał zaciszny kąt w głębi stodoły, natomiast przy wejściu ulokowano groźnego buhaja. Indo był na tyle miłym ogierem, że podczas wizytacji siedział cicho, jakby rozumiał powagę sytuacji. Widok buhaja zaś skutecznie zniechęcał wizytatora do eksplorowania pozostałej części budynku. Indo po wojnie został zwrócony do stadniny.
W rodzinie przechowywana jest pamięć o innych
wybrykach partyzantów. Pewnego, zapewne zimnego, czy deszczowego dnia, zamiast
w lesie, chłopaki postanowili zanocować w dworskiej stodole na niewymłóconym
jeszcze zbożu. Problem polegał na tym, że w kieszeniach mieli mnóstwo granatów,
które podczas snu powypadały. Nie trzeba zbyt bujnej wyobraźni, aby sobie uzmysłowić,
jaką traumą tamtego roku była dla właścicieli majątku młocka. Granaty,
wszystkie, co do jednej sztuki, znalazły się po ukończeniu prac na samym
spodzie stodoły.
Pewnego dnia partyzanci postanowili włamać się do mleczarni,
skąd zabrali wszelki znajdujący się tam nabiał. Po ogromnej ilości spożytego mleka
i śmietany, odwykłe od tłustego jedzenia
żołądki odmówiły im posłuszeństwa. 80 chłopów tak zasrało cały las wokół Dworu,
że aby uniknąć dalszego smrodu i kłopotów, mieszkańcy leczyli ich wypalanym
naprędce węglem drzewnym.
Rodzina i prawdopodobnie niektórzy mieszkańcy Gdowa i okolic
pamiętają brawurową akcję partyzantów, którym chyba z nudów strzeliło do głowy
ukraść Niemcom opancerzony samochód. Chłopaki byli na style radośnie bezczelni,
że obwożąc się po mieście opancerzonym samochodem, zatrzymali się tuż pod
posterunkiem niemieckim, ponieważ drzewo blokowało im przejazd. Niemcy zabarykadowali
się na posterunku myśląc, że nadeszła ich ostatnia godzina, partyzanci jednak
pożyczyli od kogoś piłę i spokojnie utorowali sobie przejazd. Tego typu wybryki
nie były niczym dziwnym, ponieważ partyzanci liczebnością górowali nad Niemcami
sprawującymi władzę i kontrolę w Gdowie.
Pomimo iż we Dworze mieszkała lub pomieszkiwała cała rodzina wolańskiej gałęzi Feillów, całym majątkiem w głównej mierze opiekowała się Kamila Feill przy ogromnej pomocy leśniczego
Karola Dobosza oraz starszego już wiekiem zarządcy, zwanego karbowym. Nazwa
pochodziła ponoć od karbowanego kija, który ów zarządca dzierżył i który
pomagał mu w obliczeniach. Można sobie wyobrazić, że kij był narzędziem
poręczniejszym niż liczydło przy pracy w terenie.
Jak zwykle z wielkim zainteresowaniem przeczytałam kolejny wpis. Najbardziej uśmiałam się przy fragmencie nabiałowym. Nic dziwnego, że przy takim nawożeniu lasy wyrosły piękne:)
OdpowiedzUsuńCiekawe dzieje, dobrze, że znacie te rodzinne historie, że zostały zapamiętane i przekazane, że teraz Ty je utrwalasz.
Czekam na kolejne dzieje, kolejne odsłony tej ciekawej historii.
Buziaki:)
Bardzo wiele historii przepadło, ponieważ nie żyje już żaden przedwojenny mieszkaniec Dworu. Na szczęście Mamuśka zachowała w pamięci opowieści swojej mamy, wujków i ciotek, a ja mam ogromną przyjemność by zachować je na pismie dla czytelników.
UsuńRewelacyjnie się czyta! Z niecierpliwością czekam na następne wpisy.
OdpowiedzUsuńDziękuję, dopiero się rozkręcam :-) Mam nadzieję, że z czasem będzie jeszcze ciekawiej :-)
UsuńI znów dzięki Tobie Anetko przeniosłam się do innego świata....
OdpowiedzUsuńDziękuję i czekam na jeszcze!!!
Bardzo mi miło. Obiecuję, że z czasem znajdą się tutaj ciekawe opowieści z przeszłości :-)
UsuńSuper opowieści, niech się Chłop nie boczy ;-)) Jednak musiał być Wam już od dawna Dwór pisany, od momentu, gdy cud się wydarzył i Dwór ocalał...
OdpowiedzUsuńA te zdjęcia... fantastyczne. Uwielbiam takie ;)
Tak mi się też wydaje, że było nam pisane. Dlatego tak szybko pogodziłam się z decyzją, jak się już zdecydowaliśmy na transfer.
UsuńTo jest niezwykle cenne co robisz. Historia rodziny ,którą można opisać ,aby przetrwała. Moja spłonęła w powstaniu warszawskim ,sprzed wojny ma,y nieliczne ocalone zdjęcia,parę drobiazgów i niewiele już w pamięci.
OdpowiedzUsuńCzytam z ogromnym zainteresowaniem i:))
Zatem bardzo się cieszę :-) Niestety, też zachowały się nam jedynie szczątki po tych rodzinnych wspomnieniach i pamiątkach. Ale są i to co jest trzeba ocalić. Czuję, że to mój obowiązek.
Usuń