Bardzo nam się podoba system komunikacji w Małopolsce. Z
Gdowa do Krakowa busy odjeżdżają niemal co 5 minut. Nie trzeba zatem jechać
autem do nieznanego nam miasta, szukać parkingów i płacić za postój. Taniej i
wygodniej jest zostawić auto na parkingu w Gdowie, podejść na przystanek, kupić
bilet za 5 zł od osoby i wygodnie oraz bez stresu dostać się do centrum
Krakowa. Jeśli nie ma korków, czas przejazdu to jakieś 40 minut. Lepiej jednak
zarezerwować sobie całą godzinę.
Wstaliśmy o 6.00 rano, by o 8.00 stawić się na przystanku w
Gdowie. Jak było do przewidzenia, busik podstawił się już po 3 minutach.
Zaczynam kochać tę Małopolskę. O tak wczesnej porze nie było tłoku, nie było
też specjalnych korków. Nie znamy Krakowa, ani przystanków, gdzie zatrzymują
się busy, a mieliśmy wysiąść blisko Wawelu. Zapytałam kierowcę, czy jest możliwość
wysadzenia nas koło Wawelu.
-Tak, oczywiście, zatrzymuję się pod Jubilatem-
odpowiedział.
-Hmm-… mruknęłam, bo nazwa Jubilat w kontekście Krakowa niewiele
mi mówiła.
We Wrocławiu Jubilat to był nasz osiedlowy sklepik spożywczy.
Spojrzałam na mapę i wijącą się tam Wisłę.
-A to jest przed mostem, czy za
mostem?
-Zaraz za.
Podziękowałam i skupiliśmy się na pilnowaniu królowej
polskich rzek.
Jubilat krakowski okazał się jakimś dużym znanym na całe
miasto, jeszcze od czasów komuny sklepem, zapewne tego typu, jak nasz dawny wrocławski
PDT, dziś Renoma. Wyskoczyliśmy radośnie z busa i udaliśmy się w kierunku ulicy
Kanoniczej, gdzie znajduje się Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków. Napisałam, że
wyskoczyliśmy radośnie, ponieważ już widziałam oczami wyobraźni, jak biorę
nikomu niepotrzebny kwitek w zęby i jeszcze tego samego dnia w tych samych
zębach zanoszę go na biurko pani w Urzędzie Gminy. Pani w urzędzie gminy nalicza
nam należny podatek pomniejszony o obiekt i teren zabytkowy, wszyscy rozstajemy
się z uśmiechem na ustach i reszta pobytu to tylko wakacje, czyli ciężka
harówka przy czyszczeniu posesji z chaszczy, chwastów i suchych gałęzi.
Moja naiwność czasem mnie przeraża.
W biurze podawczym powitała nas zasępiona osoba. Chłop
stwierdził, że była zapłakana, ja odnotowałam, że raczej naburmuszona i
nafochana.
-Proszę pani- usiłowałam nawiązać dialog- potrzebujemy taki
świstek do Urzędu Gminy, że obiekt jest utrzymywany zgodnie z zaleceniami
konserwatora.
-Na potwierdzenie, że obiekt jest wpisany do rejestru
zabytków czeka się 7 dni.
-Nie proszę pani. To że jest wpisany do rejestru zabytków,
to wszyscy wiedzą, nawet w Urzędzie Gminy. To sobie można nawet sprawdzić w Internecie
samemu, nie czekając 7 dni. My potrzebujemy taki papierek do zwolnienia z
podatku, że obiekt jest utrzymywany zgodnie z zaleceniami konserwatora. Cokolwiek miałoby to znaczyć- dodałam pod nosem. Ciekawa bowiem byłam, czy są jakiekolwiek zalecenia
konserwatorskie dotyczące naszego obiektu. Białą kartę mieliśmy obejrzeć za
chwilę.
Miałam wrażenie, że pani nie do końca łapie, o co chodzi,
ale w każdym urzędzie, gdy zapada konsternacja, urzędnika ratuje jedno zdanie:
-Proszę napisać podanie.
-Dobrze- westchnęłam- Napiszemy podanie, ale czy my
dostaniemy ten papier od ręki?
-Na potwierdzenie oczekuje się do 7 dni. Ale proszę podejść bezpośrednio
do osoby, która się tym zajmuje i porozmawiać.
Napisałam ręcznie podanie, Chłop się pod nim podpisał i
pomaszerowaliśmy na piętro. I tak mieliśmy w planie obejrzeć całą dokumentację
związaną z dworem. Zaczęliśmy jednak od meritum.
-Czy my możemy uzyskać od pani oświadczenie, że dwór jest
utrzymywany zgodnie z zaleceniami konserwatorskimi? Powiedziano nam, że można uzyskać
ten papier od ręki.
-Ale ja nie mogę wydać takiego oświadczenia od ręki, bo
muszę zobaczyć obiekt i dopiero wtedy stwierdzić, czy jest utrzymywany zgodnie
z zaleceniami konserwatorskimi.
Tu już mi się zrobiło trochę słabo, bo głowę dałabym sobie
uciąć, że w zeszłym roku taki papier został załatwiony korespondencyjnie bez żadnych
komisyjnych wizyt. Nie widziałam go jednak na własne oczy, więc może szkoda tej głowy?
-Dobrze. Pani w biurze podawczym powiedziała, że czeka się
na ten papier do 7 dni. My jesteśmy jeszcze tydzień, a nawet 10 dni na miejscu.
To kiedy możemy umówić się na wizytę?
-Nie, nie- skorygowała moją wiedzę rozmówczyni- 7 dni to się
czeka na potwierdzenie, że obiekt jest wpisany do rejestru zabytków, a na
potwierdzenie, czy jest konserwowany zgodnie z ustawą, to ja muszę mieć dowody.
Na pewno nie znajdę czasu, aby przyjechać w ciągu tego tygodnia.
Już pękłam, już wszystko się we mnie zagotowało, już powoli ciśnienie
zaczynało podchodzić mi do gałek oczu. Zebrałam w sobie resztki spokoju i pozornie
słodkim tonem zapytałam:
-To proszę mi powiedzieć, co my mamy zrobić? Mieszkamy 430 km stąd, pani z Urzędu gminy rwie sobie włosy z głowy, bo nie może naliczyć
nam podatku, domaga się tego potwierdzenia. My będziemy następnym razem może za
2, może za 3 miesiące.
Pani urzędniczka chyba intuicyjnie wyczuła, że zaraz będzie
źle się działo.
-A mają może państwo zdjęcia?- zapytała.
-Oczywiście, że mamy- odparłam zadowolona, że uprzedziłam
myśl urzędniczą i zabrałam aparat z fotografiami.
Dwór się spodobał.
-A są wnętrza?- zapytała pani.
-Nie ma, wnętrza przecież nie są zabytkowe.
-A nie nie nie… ochrona obejmuje cały budynek.
„Fajnie”- pomyślałam sobie- „Będziemy dbać o komunistyczną boazerię
i równie zabytkowy parkiet”
Było mi już wszystko jedno, ponieważ już na początki rozmowy
zorientowałam się, że niczego dziś konkretnego nie załatwimy i nasza wizyta,
podobnie, jak tamta w Urzędzie Gminy była na darmo. Poprosiliśmy o wgląd w białą kartę
obiektu. Porozmawialiśmy na temat przyszłości i naszych planów związanych z
dworem. Pomysł Muzem bardzo się pani urzędniczce spodobał. Umówiliśmy się, że
zrobimy płytkę ze zdjęciami wszystkich fasad i wnętrza, podrzucimy ją za kilka
dni, a papier dostaniemy korespondencyjnie do domu na Dolnym Śląsku.
„To się
pani w UG ucieszy”- pomyślałam.
Myślicie, że to koniec? Nie, nie… Do WKZ-tu przyszliśmy w
sprawie równie ważnej, jak nie ważniejszej od podatków. Z chwilą otrzymania przez
Chłopa aktu własności okazało się, że przejmujemy nie tylko śliczny dwór, ale i
wszelkie kłopoty z nim związane. Najbardziej widocznym i działającym na
wyobraźnię był ten dotyczący dwóch suchych drzew znajdujących się na posesji
objętej nadzorem konserwatora. Postanowiłam dopilnować tej sprawy i osobiście przycisnąć
urzędnika odpowiedzialnego za decyzje, ponieważ analogiczną sprawę związaną z
pozwoleniem z Urzędu Gminy na wycinkę suchego drzewa z innej działki, Chłop
sobie odpuścił.
Do UG wysłaliśmy jakiś czas temu korespondencyjnie prośbę o
pozwolenie na usunięcie zagrażającego życiu przechodniów drzewa, które znajduje
się tuż przy uczęszczanej drodze. Ze względu, iż nie podpisali się pod tym
wnioskiem pozostali współwłaściciele, sprawę odrzucono. Prosiłam Chłopa, by
napisał odwołanie i zmusił urząd do pracy, ponieważ to oni, a nie my powinni
zwrócić się do pozostałych współwłaścicieli, ale Chłop sobie odpuścił. Jeśli komuś
nie daj boże stanie się krzywda, zacznie się polowanie na czarownice. Za
stworzenie zagrożenia zdrowia i życia odpowiadają właściciele posesji, na którym stoi suche drzewo ale skoro urząd odmówił nam pozwolenia na wycinkę, wziął tym samym winę na
siebie.
Biorąc to wszystko pod uwagę, postanowiłam nie dopuścić, by
w WKZ-cie sprawa się powtórzyła. Tutaj zagrożenie jest naprawdę poważne.
Podczas oglądania dokumentów i rozmowy na temat przyszłości
dworu, pojawił się pan odpowiedzialny za zieleń. Przedstawiliśmy mu pokrótce
naszą sprawę.
-To się nie da- rzekł- bo muszą się podpisać pod podaniem wszyscy
współwłaściciele.
Stłumiłam w sobie brzydką odpowiedź, która mówi, że jedyne,
czego się nie da, to otworzyć parasolki w pewnej bardzo spektakularnej części ciała.
Westchnęłam i rzekłam:
-Proszę pana, wszystko się da, trzeba tylko chcieć.
Najpierw Chłop konkretnie wytłumaczył rozmówcy, czym jest
postępowanie administracyjne w takich sprawach i kto ma obowiązek poinformować
strony postępowania. Później ja przystąpiłam do tłumaczenia obrazkowego, a
mówiłam, jak do małego dziecka cały czas mając na uwadze to, że nie rozmawiam z
człowiekiem, ale z urzędnikiem:
-Proszę sobie wyobrazić następującą sytuację- włączyłam
aparat i na wyświetlaczu pokazałam fotkę:
-Jest wieś, którą usytuowano w najwyższym punkcie okolicy. W
tej wsi jest zabytkowy drewniany dwór, który zbudowano na samym szczycie wzgórza. 7 metrów
od obiektu rośnie sobie iglaste drzewo, które jest od czubka do połowy swojej
wysokości suche. Ów suchy czubek wznosi się ponad drewnianym dworem, a suche gałęzie tego
drzewa dotykają w górnej części zabytkową materię. Górujący suchy czubek w
najwyższym punkcie okolicy jest znakomitym celem dla piorunów. Jest tylko
kwestią czasu, kiedy drzewo zapali się od pioruna, a wtedy… bum! I nie mamy już
drewnianego, zabytkowego dworu.
Po minie urzędnika dostrzegłam, że zrozumiał przekaz.
Sprawa drugiego suchego drzewa, które zagraża nie samemu budynkowi, ale
znajdującym się w jego pobliżu osobom nie musiała być już opisana tak
szczegółowo i sugestywnie.
Umówiliśmy się, że jak przyjedziemy do domu, to wyślemy wniosek o wszczęcie postępowania administracyjnego dotyczącego wycinki obu suchych drzew na terenie objętym ochroną konserwatorską. Z chwilą wysłania takiego wniosku, jesteśmy zwolnieni z odpowiedzialności, gdyby któreś z tych dwóch drzew narobiło szkody. W interesie urzędu jest, by rozpatrzyć tę sprawę jak najszybciej i nie odpowiadać za ewentualny wypadek. W praktyce nikomu na tym nie zależy, bo w razie czego i tak koszty ponosić będzie podatnik. Taka polska urzędnicza mentalność.
Oczywiście podanie wiąże się z jeszcze jedną niedogodnością.
Urzędnik musi zobaczyć owo zagrożenie w obecności wnioskodawcy, co oznacza, że
czeka nas dodatkowa podróż tylko po to, by stawić się w danym dniu i o
określonej godzinie, którą to porę wyznaczy urzędnik. Nie muszę chyba
wspominać, że zaprosiliśmy pana do odwiedzenia nas podczas tego pobytu, ale
również wykręcił się brakiem czasu. Cóż, czeka nas jesienią ekstra jazda w tę i
z powrotem, a to są koszty. Nie wiem
jeszcze, ile kosztuje pozwolenie na wycinkę drzew, ale również nie jest to mała
kwota.
A propos kwot. W sprawie tego nieszczęsnego kwitka
potwierdzającego opiekę obiektu zgodną z wytycznymi konserwatorskimi (jedyne
wytyczne konserwatorskie, jakie wyczytaliśmy w białej karcie to polecenie wymiany
siatki na bardziej dworską, cokolwiek to oznacza :) zostaliśmy wysłani do Urzędu
Skarbowego, by wnieść opłatę 17 zł za owo potwierdzenie, które obiecano nam
przesłać pocztą w późniejszym terminie. Z potwierdzeniem wpłaty zameldowaliśmy
się znów pod drzwiami biura podawczego. Tym razem odbiliśmy się od zamkniętych
drzwi i usiedliśmy na ławce naprzeciwko wejścia.
Czekamy, czekamy, panienki z
mokrymi oczami nie ma. W WUOZ-ie muszą być przyzwyczajeni do niezłych awantur,
które robią „zadowoleni” właściciele zabytków, ponieważ przechodząca przypadkiem
obok nas pani z sekretariatu zmartwiła się, że siedzimy i zaczęła nas
przepraszać.
-Pewnie pani z biura roznosi korespondencję, bo tak dużo jej dziś przyszło.
Uśmiechnęłam się wyrozumiale, ale tak naprawdę było mi wszystko jedno. Pół
godziny udowadniania urzędnikom, że wszystko można załatwić, trzeba tylko
chcieć i niestety, znać swoje prawa, bo inaczej człowieka spławią, panujący
upał, wizyta w skarbówce (na szczęście strategicznie usytuowanej obok) to
wszystko sprawiło, że popadłam w apatię. Wyrwał mnie z niej osobnik, który
zlany potem żwawo wpadł do wnętrza kamienicy, rozejrzał się, chwycił dziarsko
za klamkę drzwi biura podawczego i …nic więcej nie zdziałał.
-No tak!- zagrzmiał, a echo poniosło się po zabytkowej
kamienicy- Znów nikogo nie ma! Państwo czekają?
Zwrócił się do nas przycupniętych cichutko na ławce.
-Ano czekamy.
-Co oni sobie wyobrażają!?- kontynuował
zapewne „dumny” właściciel zabytku- że co, że my jesteśmy dla nich, a nie oni
dla nas!? Nic się nigdzie nie załatwi bez grubej koperty, co to za kraj,
panie!? -Tu zwrócił się do Chłopa, który wyrwany do odpowiedzi chętnie wtórował
grubaskowi na swój ulubiony temat, czyli w opisywaniu politycznej rzeczywistości
Rzeczypospolitej Polskiej.
-Tak, to wszystko wina Tuska, że siedzimy tutaj pod tym
biurem podawczym- mruknęłam pod nosem i z ulgą powitałam widok pani z biura.
Miała oczy jeszcze bardziej mokre niż o poranku.
Jeszcze jedna pieczątka i ksero. Ubożsi o 17 złotych, wymóżdżeni
jak cielaki na święta, nie załatwiwszy nic konkretnego, udaliśmy się spacerkiem
na dworzec autobusowy, by złapać busa na przystanku początkowym. Wracałam
załamana i zdegustowana. Czeka nas jeszcze jedna wizyta w Małopolskim WUOZ-ie w
tym upale w celu podrzucenia płytki z fotkami obiektu. No dramat. Po godzinie
jazdy w zatłoczonym już o tej porze busie wytoczyłam się półprzytomna z pojazdu
i siłą woli potoczyłam w kierunku Urzędu Gminy. Odnaleźliśmy panią od podatków.
-Niestety, proszę pani- zaczęłam- Tego kwitu o opiece nad
zabytkiem nie dostaniemy od ręki, otrzyma go pani pocztą.
Odwróciłam się na
pięcie, ponieważ tego dnia było to wszystko, na co było mnie stać. W drzwiach
jeszcze usłyszałam:
-Proszę pamiętać, że ja czekam, a jak nie dostanę tego
kwitu, będę się uporczywie upominać.
Kwit przyszedł do nas tydzień po naszym powrocie z Woli. Został
odesłany natychmiast do Urzędu Gminy. Na razie nie mamy żadnych informacji, czy
dotarł. Jesteśmy w trakcie pisania podania o wszczęcie postępowania
administracyjnego do WUOZ-u w sprawie pozwolenia na wycinkę zagrażających
bezpieczeństwu obiektu i ludzi dwóch suchych drzew. Prawdopodobnie dziś jeszcze zostanie ono
wysłane.
Na tym w zasadzie powinnam była zakończyć, ale pojawiła się
zaskakująca puenta. Otóż Chłop stwierdził, że mam złe podejście i że w
rzeczywistości wszyscy urzędnicy przecież byli dla nas mili i starali się
pozytywnie załatwić nasze sprawy.
Ależ nigdzie nie napisałam, że byli niemili! Co więcej, te
wszystkie perypetie, których opisanie zajęło mi sporo miejsca, nie wynikały bezpośrednio
z podejścia urzędnika do petenta, ale z chorych przepisów, szczególnie
dotyczących ochrony zabytków. Ustawa o ochronie zabytków to jeden wielki bubel,
o czym wie każdy, kto miał styczność z zabytkową materią, czy to właściciel
zabytku, czy urzędnik sprawujący nad tym zabytkiem nadzór. Z powodu chorej
ustawy, z której zdają sobie sprawę wszyscy, prócz jej twórców, od takich jak
opisany grubszy pan, obrywają urzędnicy, bo na kim właściciele zabytków mają wyładować
swoją frustrację? Znając specyfikę tematu z obu stron, jako opiekun zabytku ze
strony praktycznej, a z racji wykształcenia ze strony teoretycznej, próbuję
zachować jakiś dystans i znaleźć w sobie pokłady wyrozumiałości dla procedur,
którymi jesteśmy poddawani. Ale:
Po pierwsze: Nie zamierzam pisać laurek dla urzędników,
którzy po prostu wykonują swoją robotę opłacaną z kieszeni podatnika. Łaski nie
robią, że nas uprzejmie obsługują, to jest ich obowiązek. Po drugie: Obiecałam
rzetelnie opisywać wszelkie kroki, które podejmujemy w sprawie obiektu. Blog
jest pisany w formie pamiętnika i subiektywnie opisuje moją rzeczywistość, pod którą
tylko i wyłącznie podpisuję się ja sama. Jeśli ktoś mojego pisania nie
wytrzymuje nerwowo, proszony jest o niewchodzenie na bloga. Najwyraźniej mojego
subiektywnego odczucia, co do wyżej opisanych działań nie podziela Chłop, gdyż
dostałam zakaz pokazywania się w urzędach na terenie Małopolski. Naruszam podobno swoją twórczością delikatną wrażliwość uprzejmych urzędników, którzy nieba nam przychylają, a nie daj boże urażeni mogliby się obrazić i traktować nas nieco mniej uprzejmie.
Owa sankcja niewątpliwie korzystnie wpłynie na mój układ nerwowy.
Ja dysponuję poważniejszymi sankcjami :-)
Ciekawe, co Chłop powie, kiedy przez tydzień dostanie na obiad mielonkę turystyczną na przemian z paprykarzem szczecińskim? ;-)
Oesuu, czytajac, az sie zagotowalam.
OdpowiedzUsuńJestem ciekawa, czy Chlop dzialajac w pojedynke, cos zalatwi.
Będzie zmuszony, ponieważ jak nie załatwi, ja ze względu na zakaz, skupię swoją upierdliwość zamiast na urzędniku, to na nim :-)
UsuńTańczę z Tobą to tango. Straszniem napalona na urzędniczą brać, bo ostatnio trochę mam latania po urzędach. Głupota, bezmyślność i brak dobrej woli są porażające. Co z tego, że w miłych słowach, a i to nie zawsze? Chłopu Twemu życzę powodzenia (to sarkazm).
OdpowiedzUsuńDziękuję, z przyjemnością przekażę ;-)
UsuńBardzo podoba mi się to, że nie dajesz za wygraną. Dobrze wiesz,co się należy z mocy prawa i to działa. U nas w Polszcze mało takich.
OdpowiedzUsuńNiestety, przepisy nie dosyć, że są nieludzkie i pokręcone, to ludzie nie potrafią z nich korzystać. Uważam, że trzymanie buzi w ciup i kłanianie się w pas urzędnikowi tylko dlatego, bo był miły, to nieporozumienie.
UsuńNie ciesz sie oj nie ciesz. Szybko się Chłopu znudzi samotnie walczyć z wiatrakami.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Może tak być, ale ja się angażuję tylko w takie sprawy, które mnie bezpośrednio dotyczą. Bezpieczeństwo uznałam za priorytet. Jestem też odpowiedzialna za estetykę obiektu i jego otoczenia, dlatego tak bardzo zaangażowałam się w uporządkowanie posesji. Całą resztę urzędniczych spraw chętnie zrzucę na Chłopa.
UsuńPocieszę Cię, że za zgodę na wycinkę drzew z uwagi na zagrożenie, nie płaci się nic. Ja dostałam takie w gminie od ręki.
OdpowiedzUsuńAsia
W gminie tak, ale nie wiem, a jeszcze nie miałam czasu sprawdzić w przepisach, jak to wygląda u konserwatora zabytków. Na te opisane dwa drzewa wystawia zgodę WKZ, nie Urząd Gminy.
UsuńW pobliskiej szkole wycinano topole z uwagi na zagrożenie jakie stwarzają. Koszt wycięcia wyniósł grubo 4 tysiące zł. Płaciła szkoła. Dodatkowo był obowiązek zasadzenia nowych drzew, określonych przez odpowiedni urząd.
UsuńNie mam pojęcia jak będzie w Waszym przypadku. Oby szybko i bez kosztów.
Przeczytałam sobie tekst na głos, (proszę o więcej, sformułowania być może podkradnę, bo mnie urzędnicze spotkania czekają :))
OdpowiedzUsuńKraść w tym wypadku jak najbardziej można ;-) Więcej na szczęście nie będzie, chyba że w przyszłości, jak jakieś narowy urzędnicze wystapią.
UsuńCóż, jedno jest pewne: Chłop na tym urozmaiconym jadle długo nie przetrwa (pozdrawiamy zagrożonego Chłopa) i będzie szukał porozumienia z biała flagą.
OdpowiedzUsuńSzczerze to omijam urzędy z daleka i jestem szczęściarą, że druga połówka załatwia wszystko. Jednak niechęć do urzędasów jest olbrzymia. Może zwyczajnie jest ich zbyt wielu, maja miłe, ciepłe posadki. Przy przekładaniu papierków można spędzić czas beztrosko. A jeśli już trafi się jakiś życzliwy, miły urzędnik, co zdarzyło się nam na przykład w biurze paszportowy czy w Skarbówce, to człowiek zastanawia się, gdzie jest haczyk. Cóż, wiem, że się Wam uda, ale nie wierzę w to, że nastąpi to w tempie szczególnie zawrotnym.
Kibicuję, jak zawsze:)
Ps. Już widzę, jak siedzicie z Chłopem pod owym drzewkiem. Ty zajadasz wyszukane danie, weźmy kaczkę w pomarańczach, kapustkę i co tam jeszcze, a po drugiej stronie stołu miłujący urzędników Chłop wcina mielonkę i paprykarz. Koniecznie zrób fotkę:)
Wiesz, że nie miałabym sumienia :-)
Usuń