Spór pomiędzy krakowiakami i góralami sięga jeszcze czasów
króla Ćwieczka. Nikt nie zna jego początków, choć próbuje się doszukiwać jego
genezy i jakiejś tam logiki. W
przeszłości może i był on uzasadniony, ponieważ im bliżej ośrodka miejskiego
ludzie mieszkali, tym mieli lepszy dostęp do edukacji, kultury, czy dóbr
konsumpcyjnych. Górale, którzy mieszkali dalej od Krakowa mieli więc kompleksy,
które sobie uwalniali w sporze z „krakowiakami”, natomiast mieszkający bliżej miejskiego
ośrodka lub w jego centrum góralami pogardzali, jako nieokrzesanymi chamami.
Coś, co można usprawiedliwić sto lat temu, dziś wydaje się dla mnie nie do
pojęcia.
źródło obrazka:
http://www.galerialiber.pl/spoleczenstwo/537/Krakowiacy-i-Gorale.html
Urodziłam się i wychowałam we Wrocławiu, w mieście, które po
wojnie było zasiedlone nowymi mieszkańcami pochodzącymi dosłownie z każdego
zakątka naszego kraju. Nie jest prawdą, że osiedlono tam tylko ludzi z byłych
kresów Rzeczypospolitej. Przykładem jest moja rodzina. Mój ojciec to beskidzki
góral (tak, ja też wracam w swoje genetyczne okolice), a mama pochodzi ze
wschodniej wielkopolski. Nigdy w życiu nikt nie uczył mnie, że ktoś urodzony i
wychowany w innym niż ja zakątku kraju jest gorszy. Z tym problemem spotkałam
się dopiero na studiach, gdzie poznałam osoby z różnych części kraju o złym
względem siebie nastawieniu. Wtedy i
dziś był to dla mnie szok. Wyrażę się o tym dobitnie. Kierowanie się idiotycznymi
stereotypami względem ludzi i ich pochodzenia to dla mnie coś obrzydliwego. To
wyraz umysłowej ciasnoty, prymitywizmu, zaściankowości i zwykłej głupoty.
Tylko dlatego, że podczas sprzedaży domu przewinęło się
przez mój dom sporo rodzin z Warszawy z głupimi pomysłami na życie (lub bez
pomysłu) mam uważać każdego Warszawiaka za debila? Coś tu chyba jest nie tak.
Niestety, tych kilka miesięcy życia w zawieszeniu, pomiędzy
domami, uświadomiło mi, że na własnym podwórku też nie unikniemy sporu pomiędzy
„krakowiakami” i „góralami”. Bardzo prawdopodobne, że rozszerzy się on i na
nas, jako obcych, w dodatku jeszcze „Niemców”, bo urodzonych na byłych
niemieckich terenach. Niejedna osoba przestrzegała nas przed
tym mówiąc, że dla lokalnej społeczności nigdy nie będziemy „swoi”. Szczerze
mówiąc, mało mnie to obchodzi. Z ludźmi o ciasnych umysłach nie zamierzamy się
zadawać i nie będziemy się nigdzie na siłę wpychać. W naszej małej wsi, czy
raczej w przysiółku, jest spory odsetek osiedleńców, z którymi znajdziemy
wspólny język. Zdarzają się też niestety i konfliktowi „górale”.
A było to tak. Po 1945 roku tereny należące do dworu były
państwowe, czyli jak to w naszym kraju bywa- niczyje. Nie wiem, jaka tam była
polityka dotycząca korzystania z tych zielonych terenów, w każdym razie
miejscowi byli przyzwyczajeni, że gospodarza nie ma, zatem hulaj dusza. Po odzyskaniu
dworu wraz z pięcioma hektarami ziemi, sąsiad W. zwrócił się do nas z prośbą o
udostępnienie terenu pod koniki. Nie widzieliśmy żadnego problemu, ponieważ
póki co z tych terenów sami nie korzystamy. Kiedy tylko dowiedział się o tym
sąsiad J., zaczęły się kłopoty. Okazało się, że sąsiad J. ma krowę (nikt jej wprawdzie
na oczy nie widział, ale chyba rzeczywiście ma, tylko trzyma w stajni non stop)
i rzekomo korzystał z trawy, a teraz zostało mu to uniemożliwione. Do sąsiada
J. nie dociera, że sąsiad W. zgodził się na korzystanie z kawałka terenu dla
owej krowy. Nie dociera, ponieważ spór nie toczy się o pożywienie dla krowy,
tylko o to, że to właśnie sąsiadowi W., pochodzącemu z miasta, udostępniliśmy
teren na wyłączność, a nie sąsiadowi J. Do sąsiada J. co gorsza nie dociera też
to, że to właściciel terenu decyduje o tym, kto będzie korzystał z podległego
mu obszaru, a nie sąsiad J. Wiele się słyszało i czytało o zaciętych, ciasnych umysłowo
chłopkach, ale dopiero pierwszy raz spotykam się oko w oko z tym problemem. Aby
być sprawiedliwym, na razie spotykam się jedynie z tym ucho w ucho, ponieważ
tak regularnie co miesiąc sąsiad J. dostaje ataku i wydzwania do nas lżąc w najobrzydliwszych
słowach sąsiada W. Ręce opadają, a uszy więdną.
Chłop twierdzi, że jak tylko się ostatecznie przeprowadzimy
i będziemy stale na miejscu, sprawy się unormują i wszystko przycichnie. Ja
jestem pesymistką, Moim zdaniem spór się rozszerzy, a nienawiść
rozleje na nas, jako na obcych, bo zabraliśmy mu „jego własność”, z której
korzystał przez całe swoje dotychczasowe życie, albo przynajmniej mógł w każdej chwili skorzystać.
Mnie tak w życiu przydzielono, że urodziłam się i wychowałam w Warszawie. I moi rodzice też. A z dziadków to tylko jedna babcia - w 1913 roku, ale za to rodzice jej matki też się tu urodzili. Z tego wniosek, że to miasto przypadło mi z dziada pradziada. Przed wojną mieszkało tu 1.200.000 osób, z czego 1/3 stanowili Żydzi. Oni wyginęli prawie co do jednego istnienia (400tys.). W Powstaniu Warszawskim zginęło 200tys., a w czasie całej okupacji jeszcze 200tys. Pozostałych warszawiaków po powstaniu wygnano, wielu nie przeżyło, a wielu nie powróciło, bo trauma była zbyt wielka. Ilu zatem jest warszawiaków wśród 4 milionów mieszkających tu warszawiaków ? :) Pewnie tyle ile cukru w cukrze :)
OdpowiedzUsuńMyślę, że takie spory, kto jest skąd nie mają sensu, a już na pewno chełpienie się swoim takim czy innym pochodzeniem. Dowodzi chyba tylko jakichś kompleksów. Wychodzi na to, że wszyscy skądś jesteśmy i to nie powinno przesadzać jakimi jesteśmy ludźmi. Dzięki blogosferze poznałam wiele bardzo pozytywnych, wrażliwych i mądrych ludzi - też takich urodzonych na wsi - z dziada pradziada.
Współczuję Ci Riannon sąsiada i takich smutnych przeżyć. To żadna pociecha, ale ja w bloku też ma za sąsiada chama-warszawiaka , pierwszej wody :( Może czas sam przyniesie jakieś rozwiązanie.
Serdecznie pozdrawiam, Beata
Niestety, nigdzie chyba na świecie nie ma miejsca w stu procentach idealnego. Dobrzy sąsiedzi to prawdziwy skarb. Mam nadzieję, że jakoś to się wszystko unormuje, albo przynajmniej spory nie będą kłopotliwe. Na razie bardzo mocno to wszystko przeżywamy.
UsuńZostaw to czasowi i aż tak nie przeżywaj. Takie osobniki są wszędzie. Tam jesteście nowi i będą Was "próbować". Wiem z doświadczenia, że trzeba być asertywnym i nie pozwolić sobie wejść na głowę. Możesz jeszcze odciąć od wypasu jednego i drugiego i spokój. Autochtoni na ogół myślą, że "miastowi" to głupole i nie mają pojęcia o znoju życia na wsi, więc można im wcisnąć wszystko.
OdpowiedzUsuńTak, wiem, mamy doświadczenie 13 lat na wsi w dodatku w innych czasach, kiedy nawet kamieniami w nas dzieci rzucały, taki społeczeństwo miało stosunek do "obcych". Na szczęście mnie asertywności nie brakuje, co nie znaczy że ta sytuacja mnie nie dotyka.
UsuńNaprawdę? Kamieniami? Czy to tylko przenośnia?
OdpowiedzUsuńW nas nie rzucali, ale na głowę próbowali wejść. Miarka szybko się przebrała i szybko próby się skończyły.
To nie jest przenośnia. W 2002 roku, podczas przejazdu przez sąsiednią wieś na rowerze, dzieci goniły i rzucały w nas kamieniami wrzeszcząc "niemce, niemce!". "Niemce" to był synonim obcego.
UsuńPowiem synowi, bo on nie wierzy, ze sie takie rzeczy dzieja na polskich wsiach..
OdpowiedzUsuńZreszta mnie tez sie nie chce wierzyc, z naciskiem na"nie chce".
A przeciez mam podobne doswiadczenia. I to z dobrymi znajomymi. Dobra, fuuu wyrzucam z pamieci, niech te wspomnienia nie wracaja.
Mam nadzieje, ze bedzie tak, jak pisze Hana, ze sie uspokoi!