To było trudne przedsięwzięcie, ale pomijając kilka drobnych
niedogodności, wszystko poszło zgodnie z planem. Od pięciu tygodni Krzyś
jeździł pożyczonym busem i przewoził do dworu nasze rzeczy. 31 marca, tak jak
ustaliliśmy wcześniej, po uprzednim zapakowaniu przyczepy z najpotrzebniejszymi
i osobistymi rzeczami, przed południem opuściliśmy nasz dotychczasowy dom i
ruszyliśmy rozpocząć nowe życie. Zapusta żegnała nas porywami huraganowych
wiatrów, a niebo płakało deszczem. Ja sobie też trochę popłakałam, ale mieliśmy
ten ogromny komfort psychiczny, że zostawiliśmy nasz dom w rękach dobrych
ludzi. Obiecaliśmy sobie odwiedzać się wzajemnie i utrzymywać kontakt. Z resztą,
nie może być inaczej przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, ponieważ Chłop nie
ogarnął swojego stanu posiadania. Zostało w Zapuście tak dużo naszych rzeczy,
że jego wizyty będą koniecznością.
W piątek, kilka dni przed wyjazdem, postanowiliśmy sprawdzić
stan techniczny naszego niedawno zakupionego auta, 14-letniego Mitsubishi
Pajero Pinin. W tym celu zażyczyłam sobie wycieczkę do Bolesławca, ponieważ
chciałam kupić na pamiątkę kilka naczyń ceramicznych. Kiedy obkupieni, odarci z
gotówki, ale przeszczęśliwi wracaliśmy do domu, coś złego stało się z piątym
biegiem. Niby był, ale wyskakiwał i trzeba było go trzymać ręką. Chłop
wprowadził Pingwina, bo tak pieszczotliwie go nazwał, na kanał, zdjął dekiel od
skrzyni biegów i wyjął jakąś latającą luzem kulkę. Mimo przeglądania instrukcji
obsługi oraz konsultacji ze znajomymi, do dziś nie wyjaśniło się, skąd mogła
wypaść taka mała kulka i czy to ona była winna zamieszania z piątym biegiem. Pomimo lekkich obaw, że za piątym biegiem może
wysypać się reszta, postanowiliśmy ruszyć w drogę. Teoretycznie z przyczepą i
tak nie można jechać więcej, jak 70 km/h, więc po co nam piąty bieg?
Przez większość drogi w deszczu i przy huraganowym wietrze
Chłop nie dosyć, że walczył z naturą napierającą na auto, to jeszcze nie
puszczał prawej ręki ze skrzyni biegów. Jednak piąty bieg był w użyciu. Do
czasu. Gdy opuszczaliśmy Górny Śląsk, wysypał się do końca. Niby nic dziwnego,
bo po aucie z recyklingu można się spodziewać wszystkiego, ale i z nowymi
rzeczami czasem dzieje się coś dziwnego.
Wspominałam ostatnio, że długo czekaliśmy na wybrane przez
siebie modele telefonów. Chłop wybrał sobie Alcatela z tradycyjną klawiaturą,
ja postanowiłam otworzyć się na nowe wyzwania i zamówiłam smartfon Microsoft
Lumia 535. W tenże piątek (to był chyba pechowy dzień) załatwiliśmy wszystko w
oddziale operatora, ja dostałam nowy numer telefonu, już na abonament i cała
uchachana obwieściłam światu, że mają się do niego przyzwyczajać. W domu
okazało się, że moja Lumia nie startuje. Sprzedano mi wadliwy model lub bateria
jest zepsuta. Niestety, nawet nie mogłam reklamować sprzętu w oddziale w
Lubaniu, ponieważ na reklamowany telefon trzeba czekać nawet 2 tygodnie. A my
za dwa dni mieliśmy ruszać. Odłożyłam więc sprawę do załatwienia po przyjeździe
na nowe miejsce.
Jechaliśmy z całym dobytkiem na przyczepie w deszczu i przy
porywach huraganowego wiatru. Piątka wysypała się dokumentnie tuż przed
Balicami. Mimo to dobry nastrój nas nie opuszczał. Cała podróż trwała niemal 7
godzin, ale nigdzie się przecież nie spieszyliśmy. Wszyscy domownicy siedzieli
w aucie. Gaja w kontenerze (po kotku) pod moimi nogami, Jaskier i Mantra na
tylnym siedzeniu. Kiedy zjeżdżaliśmy z autostrady, tuż przed Wieliczką
zobaczyliśmy na niebie tęczę. Nasza droga prowadziła wprost na miejsce, skąd
wyrastała. Uznaliśmy, że jest to dobry i piękny znak na początek naszego nowego
życia.
W naszym nowym domu zastałam widok, który niejednego wprawiłby w palpitację serca, ale byłam na to przygotowana. Nasz dobytek leżał i nadal oczywiście leży na podłodze w całym niemal domu. Odgruzowałam prowizoryczną kuchnię, jadalnię, która w przyszłości będzie naszą sypialnią i korytarz, żeby nie potykać się o pudła. Trochę nagrzaliśmy w dziewiątce (na razie tam śpimy), bo w domu było plus pięć stopni i padliśmy na pysk, zagrzebawszy się uprzednio w dwie puchowe kołdry.
Tak obecnie mieszkamy, jak ostatni menele :-)
To chyba dobry moment, aby podziękować ludziom, którzy okazali nam wiele serca udzielając bezinteresownej pomocy. Dziękujemy przede wszystkim Grzesiowi z Gryfowa, który użyczył nam swojego busa. Bez jego pomocy przedsięwzięcie to byłoby dużo bardziej skomplikowane i kosztowne. Na podziękowania zasłużył też nasz sąsiad Stachu, który towarzyszył Krzysiowi podczas podróży wte i wewte dzielnie dźwigając nasze koszmarnie ciężkie szafy, biurka i wyposażenie z muzeum. A to wszystko za kilka czteropaków.
Dziękujemy Agnieszce, Wojtkowi oraz Zosi i Rafałowi, nowym mieszkańcom naszego dotychczasowego domu, za to, że pokochali to miejsce i zechcieli się nim zaopiekować. Nawet nie umiem wyrazić słowami, jaką czuję ulgę zostawiając dom w takich rękach.
I sama jestem zaskoczona, ale podziękowania należą się też firmie telekomunikacyjnej Orange, za błyskawicznie wykonanie przeniesienia usługi telefonu stacjonarnego i neostrady. Czekaliśmy na to tylko 1 dzień. Od wczoraj jesteśmy połączeni ze światem, co oznacza, że spokojnie możemy wszystko załatwiać, planować i kupować przez internet. Tylko czasu brak, bo każdą chwilę wykorzystujemy na ogarnianie się.
To, że mieszkamy na pudłach, jesteśmy nieogarnięci i oszolomieni, nie oznacza, że do końca ignorujemy Święta. Pogoda wprawdzie jest bardziej bożonarodzeniowa i wiosny na horyzoncie nie widać, ale nie tracimy nadziei. Zamierzam więc przystąpić do skrobania jaj, które już ufarbowały się w wywarze z łupinek cebuli.
Życzę Wam spokojnych Świąt Wielkanocnych pełnych nadziei na to, że wkrótce przyroda obudzi się do życia.